czwartek, 24 października 2013

Ogień Ducha i św. Spokój


pozar-trawy-ogien

Przyszedłem rzucić ogień na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby on już zapłonął. (Łk 12, 49)

Wynieśliśmy na ołtarze nowego świętego, który współcześnie jest czczony zarówno przez katolików, jak i ludzi nie związanych w żaden sposób z Kościołem. Nazywa się on św. Spokój. Jego kult obserwujemy na różnych płaszczyznach, szczególnie w zwykłych kontaktach z naszymi najbliższymi, z ludźmi, których kochamy (na swój własny, ludzki sposób). Myślę sobie, patrząc na siebie w przeszłości, ale też na historie innych ludzi, że wiele zupełnie bezsensownych konfliktów mogłoby być zduszonych w zarodku, gdyby mówić to, co NAPRAWDĘ leży nam na sercu. Wiele rzeczy nam przeszkadza, ale zamiast przyznać się, że jest coś nie tak wolimy je w sobie zakopać. A to powoduje nieraz głębokie, niezaleczone (bo nigdy nie wpowiedziane) rany.

Nie zrozumcie mnie źle – nie chodzi mi o to, że mamy teraz wszystkim rzucić w twarz co o nich myslimy. Jest tylko (lub aż) jeden podstawowy warunek. Miłość. I znowu – wiele naszych waśni, które być może ciągną się za nami latami i które do dziś nie zostały rozwiązane, mogłyby zostać załatwione zupełnie inaczej. A to dlatego, że zabrakło miłości, a zatriumfował egoizm, chęć wyżycia się na kimś, pokazania swojej wyższości. „Bo ja wiem lepiej.” Najlepszym nauczycielem w tym względzie jest sam Jezus – wiedział kiedy, do kogo i jak mówić. Potrafił zagrzmieć i zwyzywać obłudnych faryzeuszów. Potrafił też z miłością przemówić do tych, którzy zmagają się ze sobą i są świadomi swojej grzeszności. W obu tych przypadkach potrafił mówić z miłością i troską – bo miłość to nie tylko ciepłe słowa, ale też konkretne wymagania.

Dobrze wiemy, że Jezus jest zapowiadanym Księciem pokoju (Iz 9, 5). I dzisiejszy fragment Ewangelii wcale temu nie przeczy. Jezus przyszedł przynieść pokój, ale nie taki, jakiego my byśmy oczekiwali – że nagle nastanie Królestwo Boże na ziemi i wszyscy staną się katolikami. On przychodzi rzucić ogień Ducha Świętego! Nie po to, żeby były konflikty w rodzinach, żebyśmy nagle mieli ochotę się wszyscy pozabijać.  Duch Święty jest Duchem pokoju, ale nie „świętego spokoju”, jak my go pojmujemy. On jest też „światłością sumień” i będzie nas „męczył” tak długo, aż w końcu nam się wszystko poukłada w sercu tak, jak należy.

Nie chodzi jednak tylko o konflikty z innymi ludźmi. O wiele większe konflikty sami fundujemy sobie w naszych sercach, bo niby wiemy co jest dobre i jak powinniśmy postępować, ale wybieramy inaczej. Dlaczego? Bo mamy konflikt w naszym „domu” serca, gdzie panuje chaos wewnętrzny i gdzie być może już dawno zagłuszyliśmy głos Ducha Świętego. Przecież żadne miasto ani dom, wewnętrznie skłócony, się nie ostoi (Mt 12, 25).  Po to jest On nam dany, by spalił w nas ten cały chwast, który hodujemy na własne życzenie. A to czasami musi się dokonać w bólu, tylko trzeba pozwolić Mu się dotknąć.

Miarą wszystkiego jest miłość. Bóg nie pragnie, abyśmy byli skłóceni – zarówno z innymi, jak i wewnętrznie. On chce, byśmy mieli życie w obfitości - a więc w prawdzie.