niedziela, 23 czerwca 2013

Jesus Christ Superstar i Krzyż

Gdy Jezus modlił się na osobności, a byli z Nim uczniowie, zwrócił się do nich z zapytaniem: Za kogo uważają Mnie tłumy? Oni odpowiedzieli: Za Jana Chrzciciela; inni za Eliasza; jeszcze inni mówią, że któryś z dawnych proroków zmartwychwstał

Dzisiejszy fragment Ewangelii w mojej Biblii (tysiąclatka) znajduje się w rozdziale „Cuda i nauczanie”. Jest to o tyle kluczowe, że patrząc kilka fragmentów wcześniej opisane są sceny dość spektakularne – liczne uzdrowienia, uciszanie burzy, rozmnożenie chleba, danie apostołom władzy nad złymi duchami. Takich akcji nie wymyśliłby niejeden dobry reżyser science fiction. Krótko mówiąc  – niesamowite rzeczy. W kontekście tych wydarzeń dość zasadne wydaje się być pytanie Jezusa – za kogo uważają Mnie tłumy?

Kim jest Jezus? Czy tylko cudotwórcą? Czy jest tylko showmanem, czarującym tłumy niczym iluzjonista wyciągający królika z kapelusza? Czy jest celebry ta, który wie gdzie bywać, z kim się zadawać? A może jest zręcznym politykiem, idącym na różne układy, czasem wbrew swoim przekonaniom, by zyskać sobie nowych uczniów, poklask, uznanie?

W sumie, jak się tak zastanawiam, to na każde z tych pytań można by udzielić negatywnej odpowiedzi. Bóg jest miłością, a miłość to czyny. Jeśli więc Jezus głosi Królestwo Boże to nie chodzi tu o jakieś dysputy natury filozoficznej – głosi z mocą, a głoszeniu towarzyszą cuda, które tych ludzi przemieniają, naprawiają pogmatwane życiorysy, dają nadzieję, leczą konkretne choroby duszy i ciała. Celebryta? Patrząc na Jego najbliższe otoczenie – celników, prostytutki, złodziei – nie za bardzo. No to może chociaż polityk? Patrząc na Jego bezkompromisowość w rozmowach chociażby z faryzeuszami – nie ma opcji.

A wy za kogo Mnie uważacie? Popularne kaznodziejskie pytanie a kim dla Ciebie jest Jezus Chrystus? – choć może wydawać się mdłe i wyświechtane – wcale nie jest takie głupie. Bo czy ja tak naprawdę, jak św. Piotr, widzę w Jezusie Boga? Ciężko myśleć o chrześcijaństwie, gdy ma się wizję Boga w wersji light, który jest miłym gościem, który kiedyś chodził po ziemi, robiąc w sumie fajne rzeczy – no bo uzdrawiał, mówił być może mądre rzeczy (których nikt już dziś nie słucha, bo takie „nieżyciowe”). Wielu niewierzących, gdyby zapytać ich kim jest Jezus, dostrzegliby zapewne pozytywne cechy Jego nauczania, a Jego heroizm mógłby wzbudzić w niektórych z nich podziw. Pytanie tylko – czy o to chodzi samemu Jezusowi?

Izrael już widział i znał wcześniej proroków podobnych do Jezusa w cudach i nauczaniu z mocą. Jan Chrzciciel, Eliasz, inni dawni prorocy - znaleźć się w takim gronie to nie lada zaszczyt. Wszystko jednak zmienia jeden fakt – Jezus jest Bogiem.

Zaraz po wyznaniu Piotra Jezus pokazuje co oznacza fakt, że jest Mesjaszem Bożym. Mówi: Syn Człowieczy musi wiele wycierpieć: będzie odrzucony przez starszyznę, arcykapłanów i uczonych w Piśmie; będzie zabity, a trzeciego dnia zmartwychwstanie. I mniej więcej to samo czeka Jego uczniom, o czym powie w Ewangelii– że będą ich ciągać po sądach, wyśmiewać, niejednego rodzina się wyrzeknie, a niektórych nawet zabiją za wyznawanie Jezusa jako Boga. Jasne, gdyby to przyrównać do nas, to niekoniecznie każdy z nas będzie męczennikiem na miarę apostołów, że będą nas kroić za wiarę. Jezus pokazuje jednak jedną rzecz – że pójście za Nim oznacza niekiedy ciężką harówkę. On nie jest demagogiem, który poklepie po pleckach i powie: wszystko będzie dobrze. Nie zawsze będzie, bo życie to nie bajka.

Jezus mówi, że mam wziąć SWÓJ krzyż. Bo każdy z nas ma swój. Co nim jest? Różne rzeczy. Ja akurat jestem teraz  w trakcie sesji (co poniekąd tłumaczy moją mniejsza aktywność blogerską) i, jak to zwykle bywa w tym czasie (przynajmniej mnie) włączają się komunikaty typu: te studia są bez sensu, uczę się bo muszę a nie dlatego, że mnie to fascynuje, i w ogóle pracy po tych studiach nie będę miał pracy. I to jest MÓJ krzyż, który muszę wziąć.

Chrześcijaństwo to nie tylko „Alleluja i do przodu”. Czasami jest „Alleluja i DO TYŁU”, ale nie po to mamy nieść swoje krzyże, by się narzekać i się zamęczać. Jezus daje nam przykład swoją męką, ponieważ on bierze swój krzyż z miłości. Gdybyśmy w nasze obowiązki i relacje z innymi (a szczególnie te trudne) wkładali miłość widzielibyśmy, jak one nas rozwijają. Miłość zawsze rozwija, bo jest twórcza. Iluż to mamy chrześcijan, którzy nie chcą brać swojego krzyża na plecy, jaki by on nie był? Iluż mamy chrześcijan, którzy zamiast iść za radykalizmem ewangelicznym wolą iść na łatwiznę, idąc za swoimi wizjami – lepszymi i wygodniejszymi? I chyba najistotniejsze pytanie – czy ja czasem nie należę do którejś z tych grup? Oj, chyba należę…

I na koniec popularne dziś słowo: radykalizm. Najczęściej kojarzone (głównie przez media) z jakimiś odchyleniami, terrorystami, faszystami, talibami czy innymi –ami. W moim mniemaniu chrześcijanin ma być radykalny. W walce z grzechem, bylejakością, wszelkiej maści rozpaczą. Ciągle ma się nawracać, bo nawrócenie nie jest jednym konkretnym momentem. Takich nawróceń możemy mieć kilkadziesiąt dziennie – i bardzo dobrze. Nieważne ile razy upadniemy – ważne ile razy, dzięki Chrystusowi, powstaniemy i będzie dalej walczyć o siebie.

I nie zapominajmy, że po krzyżu nadchodzi Zmartwychwstanie.


środa, 5 czerwca 2013

Prosta (czy aby napewno?) modlitwa


Gdyby jeszcze kiedyś zapytano mnie na ulicy czym jest modlitwa lub poproszono mnie, bym podał przykład modlitwy, to bym wymieniał: różaniec, litanie, koronkę itp. I przyznajmy się szczerze przed sobą (ja akurat robię to publicznie) – były takie momenty (lub może wciąż tak jest), gdy modlitwa kojarzyła się nam z czymś NUDNYM i długim, z powtarzaniem paciorków, czytaniem modlitw ze skarbczyka. Siłę i piękno takich modlitw, jak choćby różaniec święty odkryłem dopiero lata później, ale o tym za chwilę.

Już czwarty lub piąty raz wracam do książki o. Joachima Badeniego Prosta modlitwa (gorąco polecam) i wciąż wydaje mi się, że wszystko w niej jest tak mocno dla mnie. Ale do rzeczy. o. Badeni mówi o pewnym rozdarciu, które zapanowało po grzechu pierworodnym, dzięki któremu uciekamy bardzo często od RELACJI osobowej z Panem Bogiem (który jest Osobą) w stronę rozmaitych technik, metod czy szkół duchowości.  Od razu wybaczcie mi dość obszerny cytat, ale jest to tak genialne, że "grzechem" byłoby się nie podzielić:
My, dominikanie, mamy obowiązek medytować codziennie pół godziny, w innych zakonach jeszcze dłużej. Najdłużej medytują nowicjusze. Zapisuję sobie „punkty” do medytacji. Co to znaczy jednak, że ja - jako chrześcijanin - muszę medytować? Odmawiam Ojcze nasz - modlitwę, której nauczył nas Jezus. Przychodzę do Ojca niebieskiego. „Witam Cię Ojcze, kochany Tatusiu, zamierzam z Tobą porozmawiać i zapisałem to w punktach”, czyli zaczynam medytować. „Jest tu pierwszy punkt, drugi punkt i potem trzeci”. „Czy ty masz bzika, zwariowałeś? Co się z tobą, człowieku, dzieje?” - powie ziemski tatuś.”Ze mną rozmawia się od razu. Przychodzisz, mówisz, o co ci chodzi”.

Żeby nie oskarżono mnie o negowanie tych modlitw, które między innymi wymieniłem na początku – one SĄ POTRZEBNE! Potrzebne są szkoły duchowości – augustiańskie, ignacjańskie, karmelitańskie (sam korzystam z ignacjańskiej), potrzebny jest różaniec (który uwielbiam) i litania loretańska, potrzebny jest brewiarz i wszelkie modlitwy czytane. Ale najważniejsza jest moja RELACJA z Panem Bogiem. Czasem sobie myślę, jak śmiesznie musimy wyglądać z naszymi pobożnymi minami i ruchami, natchnionym głosem i uroczystymi słowami. Tak nastawieni przychodzimy na spotkanie z Tatą.

Wspomniałem, że Bóg jest Osobą. A skoro jest Osobą to znaczy, że jest kimś żywym, który słucha, czuje, ma jakieś zamiary wobec nas i – jeśli my dobrze potrafimy słuchać – odpowiada na nasze modlitwy. Wiele zmieniło się w moim życiu, gdy zacząłem na poważnie brać Słowo Boże jako coś, co jest konkretnie skierowane do mnie. I do dziś On mnie zaskakuje, gdy o coś się wkurzam, żalę się, lub ktoś mnie czymś zrani a on potrafi dać mi taką odpowiedź. Czasem idzie mi w pięty, czasem delikatnie dotyka lub skłania, bym sięgnął do czegoś głębiej, czasem mówi: "Nie przejmuj się. Jestem z Tobą". Ale odpowiada.

Wielokrotnie przychodzi do nas pokusa żeby traktować Pana Boga jak sklep, w myśl zasady: klient płaci klient wymaga. Więc skoro, Panie Boże, pomodliłem się tą nowennę, zmówiłem 3 różańce, byłem na mszy, to Ty mi to musisz dać. Wyobraźcie sobie sytuację, że podchodzicie do osoby, którą kochacie (i która was kocha) i zaczynacie rozmowę w ten sposób: cześć, fajnie Cię widzieć, ale musisz zrobić dla mnie to, to i to, załatwić to i przynieść tamto. Brzmi to karykaturalnie, a niestety – często bywa, że właśnie tak wygląda nasza modlitwa.

Tak mnie jakoś ostatnio Duch Święty prowadzi, że ostatnio każdą moją modlitwę zaczynam uwielbieniem – obojętnie czy coś wkurzy, czy coś mi się nie uda, czy coś mnie boli, czy nawet coś dobrego mi się przytrafi. Zastanawiałem się o co w tym chodzi i tak sobie myślę, że to chyba dobry trop. I od razu trzy przykłady, które mnie ostatnio dotknęły.

Ostatnio modląc się z Diakonią Modlitwy przypomniał mi się obraz Mojżesza z uniesionymi rękami z Księgi Wyjścia (Wj 17). Jak długo Mojżesz trzymał ręce podniesione do góry, Izrael miał przewagę. Gdy zaś ręce opuszczał, miał przewagę Amalekita. Kiedy nie uwielbiam, kiedy wszystkiego co mi się w życiu przytrafia nie odnoszę do Boga, a zamiast tego się zadręczam i oskarżam – ktoś inny ma przewagę. Chyba nie muszę dodawać kto.

Zachwycił mnie także Tobiasz z wczorajszego pierwszego czytania (Tb 2, 10-23). Mimo, że oślepł w dość kuriozalny sposób (Podczas gdy spał, spadł z gniazda jaskółczego ciepły gnój na jego oczy), to on jednak nie szemrał przeciw Bogu, że go dotknęło nieszczęście ślepoty, lecz pozostał nieporuszony w bojaźni Bożej, składając Bogu DZIĘKI przez wszystkie dni swego życia. Przykład wiary, której ja chyba długo nie będę miał.

I na dokładkę Maryja, która chyba powinna stać się dla nas wzorem modlitwy uwielbienia ze swoim Magnificat ze święta Nawiedzenia (Łk 1, 46-56). Na słowa Elżbiety, że jest błogosławiona między niewiastami, Maryja odpowiada: Wielbi dusz moja Pana. Już w pierwszym zdaniu zwraca uwagę, kto jest dawcą wszelkiego dobra, bo to On wejrzał na uniżenie Służebnicy swojej.

Bóg jest Osobą, więc rozmawiajmy z nim jak z Osobą. Podobnie jak o. Badeni Myślę, że Pan Bóg bardzo chce, żeby dziś ludzie zwracali się do Niego w prosty sposób. Tak, jak to robią dzieci.

A kto nie stanie się jak dziecko…

(2 Tm 2, 3 - Psalm 8)