Dzisiejszy fragment Ewangelii w
mojej Biblii (tysiąclatka) znajduje się w rozdziale „Cuda i nauczanie”. Jest to
o tyle kluczowe, że patrząc kilka fragmentów wcześniej opisane są sceny dość
spektakularne – liczne uzdrowienia, uciszanie burzy, rozmnożenie chleba, danie
apostołom władzy nad złymi duchami. Takich akcji nie wymyśliłby niejeden dobry
reżyser science fiction. Krótko mówiąc –
niesamowite rzeczy. W kontekście tych wydarzeń dość zasadne wydaje się być
pytanie Jezusa – za kogo uważają Mnie
tłumy?
Kim jest Jezus? Czy tylko
cudotwórcą? Czy jest tylko showmanem, czarującym tłumy niczym iluzjonista
wyciągający królika z kapelusza? Czy jest celebry ta, który wie gdzie bywać, z
kim się zadawać? A może jest zręcznym politykiem, idącym na różne układy,
czasem wbrew swoim przekonaniom, by zyskać sobie nowych uczniów, poklask,
uznanie?
W sumie, jak się tak zastanawiam,
to na każde z tych pytań można by udzielić negatywnej odpowiedzi. Bóg jest
miłością, a miłość to czyny. Jeśli więc Jezus głosi Królestwo Boże to nie
chodzi tu o jakieś dysputy natury filozoficznej – głosi z mocą, a głoszeniu
towarzyszą cuda, które tych ludzi przemieniają, naprawiają pogmatwane
życiorysy, dają nadzieję, leczą konkretne choroby duszy i ciała. Celebryta?
Patrząc na Jego najbliższe otoczenie – celników, prostytutki, złodziei – nie za
bardzo. No to może chociaż polityk? Patrząc na Jego bezkompromisowość w
rozmowach chociażby z faryzeuszami – nie ma opcji.
A wy za kogo Mnie uważacie? Popularne kaznodziejskie pytanie a kim dla Ciebie jest Jezus Chrystus? –
choć może wydawać się mdłe i wyświechtane – wcale nie jest takie głupie. Bo czy
ja tak naprawdę, jak św. Piotr, widzę w Jezusie Boga? Ciężko myśleć o
chrześcijaństwie, gdy ma się wizję Boga w
wersji light, który jest miłym gościem, który kiedyś chodził po ziemi,
robiąc w sumie fajne rzeczy – no bo uzdrawiał, mówił być może mądre rzeczy
(których nikt już dziś nie słucha, bo takie „nieżyciowe”). Wielu niewierzących,
gdyby zapytać ich kim jest Jezus, dostrzegliby zapewne pozytywne cechy Jego
nauczania, a Jego heroizm mógłby wzbudzić w niektórych z nich podziw. Pytanie
tylko – czy o to chodzi samemu Jezusowi?
Izrael już widział i znał
wcześniej proroków podobnych do Jezusa w cudach i nauczaniu z mocą. Jan Chrzciciel,
Eliasz, inni dawni prorocy - znaleźć się w takim gronie to nie lada zaszczyt.
Wszystko jednak zmienia jeden fakt – Jezus jest Bogiem.
Zaraz po wyznaniu Piotra Jezus
pokazuje co oznacza fakt, że jest Mesjaszem
Bożym. Mówi: Syn Człowieczy musi
wiele wycierpieć: będzie odrzucony przez starszyznę, arcykapłanów i uczonych w
Piśmie; będzie zabity, a trzeciego dnia zmartwychwstanie. I mniej więcej to
samo czeka Jego uczniom, o czym powie w Ewangelii– że będą ich ciągać po
sądach, wyśmiewać, niejednego rodzina się wyrzeknie, a niektórych nawet zabiją
za wyznawanie Jezusa jako Boga. Jasne, gdyby to przyrównać do nas, to niekoniecznie
każdy z nas będzie męczennikiem na miarę apostołów, że będą nas kroić za wiarę.
Jezus pokazuje jednak jedną rzecz – że pójście za Nim oznacza niekiedy ciężką harówkę.
On nie jest demagogiem, który poklepie po pleckach i powie: wszystko będzie
dobrze. Nie zawsze będzie, bo życie to nie bajka.
Jezus mówi, że mam wziąć SWÓJ krzyż. Bo każdy z nas ma swój. Co
nim jest? Różne rzeczy. Ja akurat jestem teraz
w trakcie sesji (co poniekąd tłumaczy moją mniejsza aktywność blogerską)
i, jak to zwykle bywa w tym czasie (przynajmniej mnie) włączają się komunikaty
typu: te studia są bez sensu, uczę się bo muszę a nie dlatego, że mnie to
fascynuje, i w ogóle pracy po tych studiach nie będę miał pracy. I to jest MÓJ krzyż, który muszę wziąć.
Chrześcijaństwo to nie tylko „Alleluja
i do przodu”. Czasami jest „Alleluja i
DO TYŁU”, ale nie po to mamy nieść swoje krzyże, by się narzekać i się
zamęczać. Jezus daje nam przykład swoją męką, ponieważ on bierze swój krzyż z miłości. Gdybyśmy w nasze obowiązki i
relacje z innymi (a szczególnie te trudne) wkładali miłość widzielibyśmy, jak
one nas rozwijają. Miłość zawsze rozwija, bo jest twórcza. Iluż to mamy
chrześcijan, którzy nie chcą brać swojego krzyża na plecy, jaki by on nie był?
Iluż mamy chrześcijan, którzy zamiast iść za radykalizmem ewangelicznym wolą
iść na łatwiznę, idąc za swoimi wizjami – lepszymi i wygodniejszymi? I chyba
najistotniejsze pytanie – czy ja czasem nie należę do którejś z tych grup? Oj,
chyba należę…
I na koniec popularne dziś słowo:
radykalizm. Najczęściej kojarzone (głównie przez media) z jakimiś odchyleniami,
terrorystami, faszystami, talibami czy innymi –ami. W moim mniemaniu chrześcijanin
ma być radykalny. W walce z grzechem, bylejakością, wszelkiej maści rozpaczą.
Ciągle ma się nawracać, bo nawrócenie nie jest jednym konkretnym momentem.
Takich nawróceń możemy mieć kilkadziesiąt dziennie – i bardzo dobrze. Nieważne
ile razy upadniemy – ważne ile razy, dzięki Chrystusowi, powstaniemy i będzie
dalej walczyć o siebie.
I nie zapominajmy, że po krzyżu nadchodzi Zmartwychwstanie.
I nie zapominajmy, że po krzyżu nadchodzi Zmartwychwstanie.