sobota, 31 sierpnia 2013

Zacząć żyć naprawdę





Czytając tyrady Jezusa na faryzeuszów z ostatnich czytań liturgicznych można się przerazić lub przynajmniej zdziwić. Choć nieraz Jezusa przedstawia się nam jako takiego pluszowego misia-przytulankę, który wszystkim błogosławi, przytula i dobrze czyni, tu pokazuje się nam z innej strony. Obłudnicy, przewodnicy ślepi, groby pobielane, mordercy – Biada! Czytając te kilka określeń z myślą o zastosowaniu ich do siebie (wszak o to chodzi w czytaniu Słowa Bożego by odnaleźć tam siebie i swoje postawy) przechodzi mnie dreszcz. Czy ja naprawdę taki jestem? Mocne to słowa, jednak ciągle jakby z tyłu głowy coś świta, że to nadal jest Dobra Nowina.

Dzisiejsza Ewangelia wprowadziła we mnie pewien niepokój. Pewnie z racji tego, że skupiłem się tylko na ostatnim akapicie przypowieści o talentach (Mt 25, 14-30). Po dłuższym zastanowieniu jednak stwierdziłem, że warto ten lęk przekształcić w „twórczy niepokój” i  zastanowić się co zrobić, żeby usłyszeć od Pana: Dobrze, sługo dobry i wierny! Byłeś wierny w rzeczach niewielu, nad wieloma cię postawię: wejdź do radości twego pana!

Życie uczy nas wielu rzeczy i postaw, i dobrych i złych. Z dobrych rzeczy moim wielkim odkryciem jest to, że powinienem mieć wielkie pragnienia. Skoro mam samego Boga za Ojca i skoro On faktycznie posiada te wszystkie przymioty, które mu się przypisuje – mogę bardzo wiele i moje życie nie musi być byle jakie. Moje życie to nie musi być dziadostwo. Skoro Jezus mówi: Ja przyszedłem po to, aby owce miały życie i miały je w obfitości, to nie są to tanie obietnice, byle się skusić na jakieś „zbawienie” w myśl zasady: Obiecanki cacanki, a głupiemu radość. On chce mi dać prawdziwe Życie-w-Obfitości. Często jest tak, że boimy się prosić o wielkie rzeczy. Wydaje mi się jednak, że skoro Bóg jest naprawdę tak wielkim Bogiem jak pisze o Nim Biblia, On chce nas obdarowywać wielkimi rzeczami. Możemy otrzymać tyle, ile oczekujemy. A jeśli oczekujemy mało – Bóg da nam mało.

Nie chciałbym robić tu wykładów z ekonomii, bo się na tym nie znam. Patrząc jednak na dzisiejszy fragment muszę jednak stwierdzić, że Bóg jest świetnym biznesmenem. Bo że chce żąć tam, gdzie nie posiał, i zbierać tam, gdzie nie rozsypał. I nie chodzi tu wcale o jakieś wchodzenie Pana Boga z buciorami  w naszą rzeczywistość (naszą jak naszą – w końcu to On jest Stwórcą). Jeśli mielibyśmy szukać tu na ziemi jakiegoś celu w życiu to jest on prosty – żyć na chwałę Bożą, a więc w obfitości. Bóg daje nam mnóstwo łask i darów, których często nie dostrzegamy, widząc tylko „szklankę do połowy pustą”. Nie dostrzegamy tego, co mamy a na co niczym sobie nie zasłużyliśmy. Po prostu - jesteśmy Jego dziećmi. A skoro jesteśmy dziećmi Dającego, to naturalnym odruchem powinna być chęć odpowiedzi na tę miłość, którą On ma dla nas.

Św. Ignacy z Loyoli piszę w tzw. Fundamencie Ćwiczeń Duchownych, że Człowiek po to jest stworzony, aby Boga, Pana naszego, chwalił, czcił i Jemu służył, a przez to zbawił duszę swoją (ĆD, 23). W skrócie mówiąc – by widział dary Boga w swoim życiu, przyjmował je i pragnął odpowiadać. Pewnym następstwem jest zasada „Magis”, która naturalnie nasunęła mi się po refleksji nad tą przypowieścią – byśmy spośród wszystkich (…) rzeczy pragnęli tylko tego i to tylko wybierali, co nas bardziej prowadzi do celi, dla którego zostaliśmy stworzeni. I nie musi to dotyczyć tylko rzeczy związanych ściśle z modlitwą. Wszystko, co stworzył Bóg jest dla nas – ważna jest jednak wolność w korzystaniu z „rzeczy”, by one nas przybliżały do Boga, a nie oddalały od Niego. Bo tylko On jest źródłem szczęścia – nie tylko tego wiecznego, ale także tego doczesnego.

Jezus nawet wtedy, gdy mówi do nas Biada! głosi nam Dobrą Nowinę. Bo nie po to przyszedł na świat by nas dobić, ale by nas uzdrowić. Choć żyjemy w czasach, gdzie środki przeciwbólowe są w praktyce lekarskiej bardziej dostępne niż kiedyś, to niejeden lekarz musi nam zadać ból, by nas wyleczyć. Tak samo Jezus – mówi nam sługo zły i gnuśny po to, by nami wstrząsnąć. Byśmy w końcu zaczęli prawdziwie żyć.

sobota, 24 sierpnia 2013

Proces. Wyrok. Uniewinnienie




Dość długo zbierałem się do nowego wpisu. Z czego to wynikało – wypalenie? brak czasu (lub nadmiar)? brak pomysłów? - właściwie sam tego nie wiem. Nie chciałbym pisać jakiegoś długiego świadectwa rekolekcyjnego – wydaje mi się, że w obliczu tajemnic, które było mi dane rozważać nie należy pisać elaboratów a raczej zamilknąć. Dwa wydarzenia – odbycie III tygodnia rekolekcji ignacjańskich i rozmowa z Rafałem (która kiedyś tam ukaże się na jego blogu) były dla mnie ostatnio kluczowe. Chyba głównie dlatego, że był to kolejny raz kiedy dokonuję swego rodzaju podsumowania, zebrania w kupę swoich doświadczeń, próby ulepienia z nich jednej, ciągłej historii – na zasadzie spięcia życia pewną klamrą. Myślę, że takie retrospekcje są dobre. Nie dlatego, żeby babrać się w przeszłości, patrząc w nią z nostalgią i poczuciem miliona straconych szans. Raczej po to, by spojrzeć na siebie z realizmem i zobaczyć wielkie dzieła Boże, których doświadczyłem. I to w jakich nie raz bólach się dokonywały.

Bóg prowadzi moją historię. Wierzę w to i chcę w to wierzyć. Wierzę, że ani jedno doświadczenie, ani jedno spotkanie z drugim człowiekiem, ani jedno mrugnięcie moich powiek, ani jedna łza, ani jedno słowo wypowiedziane i usłyszane nie było przypadkowe (nawiasem mówiąc - "Przypadek" to najczęstsze imię Ducha Świętego). Wierzę, że to On mnie prowadzi, choć ja nie zawsze chcę współpracować. Wierzę, że to On uczy mnie być mężczyzną, że uczy mnie być odpowiedzialnym za siebie i za innych. Widzę, jak niezbyt pojętny ze mnie uczeń, ale On wie, czego się może po mnie spodziewać i  nadal mnie chce. I to jest piękne.

Ostatnio sporo wpisów dotyczyło krzyża, więc nie chcę się powtarzać. Mogę jedynie dodać, że chyba pierwszy raz w życiu w męce Chrystusa odkryłem nie tylko ubolewanie nad fizycznym i duchowym cierpieniem Jezusa. W końcu zobaczyłem swoją osobistą odpowiedzialność za to wszystko. W końcu doświadczyłem, niemal namacalnie, że Krzyż jest ZWYCIĘSTWEM i że gdyby On tego wszystkiego nie dokonał, moje grzechy by mnie zabiły. Św. Paweł mówi w liście do Rzymian: Gdzie jednak wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska (Rz 5, 22). I patrząc wstecz na moje życie podpisuję się pod tym zdaniem wszystkimi rękami i nogami.

Mówiłem to już kilku osobom – to, co rozumiałem jako Bożą miłość jeszcze dwa tygodnie temu odwróciło się o 180 stopni. Przez wszystkie moje świństwa z przeszłości, w kontekście tego jak On mnie pięknie stworzył, co mi dał i jak mnie prowadził i robi to nadal – to ja powinienem zawisnąć na krzyżu. Czuję się jak Barabasz, który próbował „zbawić” Izraela na swój sposób i nagle, całkowicie zdezorientowany, zostaje uwolniony na rzecz jakiegoś Jezusa. Proces. Wyrok. Uniewinnienie. Amnestia.

Czym sobie na to zasłużyłem? Niczym. Bóg kocha jeszcze bardziej, niż jestem sobie to w stanie wyobrazić. Dlatego posyła swojego Syna.

Jaka rysuje się przyszłość? Jest usłana różami – bo choć piękna, wiedzie przez kolce. Nie raz się jeszcze poharatam. Gdzie ostatnio nie otworze Pisma Świętego tam widzę: Nie bój się!

Bo nie mam być doskonały. Ja mam być święty.


piątek, 9 sierpnia 2013

Którędy?




Rafał na swoim blogu napisał kiedyś kapitalny post o powołaniu – czytałem go z zapartym tchem. Na kanwie moich ostatnich doświadczeń i rozmów chciałbym powiedzieć coś od siebie. Oczywiście, nie może się obyć bez Słowa Bożego:
Jezus rzekł do swoich uczniów: Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je. (całość: Mt 16,24-27)

Jedna rzecz w związku z chrześcijaństwem jest dla mnie odkrywcza. A mianowicie, że jest ono w wielu miejscach sprzeczne z naturą człowieka. Ktoś się oburzy – jak to? A tak to, że ja dostanę od kogoś w mordę to mam ochotę oddać tym samym (albo i gorzej). Jeśli ktoś mnie skrzywdzi to raczej nie pałam do niego pozytywnymi uczuciami. Popęd seksualny? Kto z nas tego nie zna. Niektórzy seksuolodzy pewnie by powiedzieli, że zdrowiej sobie ulżyć. I można by tak mnożyć. Patrząc z tej strony można by więc dojść do wniosków, że chrześcijanie to jakaś bardzo konserwatywna, społeczność, w której wszystko oparte jest na strachu, że w razie odstępstw grozi nam piekło, wieczny ogień i zgrzytanie zębów.

Tak, szatan istnieje. Piekło również. Ale jeśli jest jakieś prawo, które rządzi chrześcijaństwem, to jest to prawo Miłości przez duże „M”. Kocham w Jezusie to, że nie ściemnia. Świat chciałby wszystkiego na już. Liczy się podaż, popyt, ekonomia, prawo Darwina – silniejszy przetrwa, słabszy odpadnie. Jezus proponuje krzyż, który z PR-owego punktu widzenia jest strzałem w stopę.

Napisałem o powołaniu, więc już wyjaśniam o co mi chodzi. Kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je. Przecież to jest totalne odwrócenie wszystkiego do góry nogami. I tak jest z każdym powołaniem – z kapłaństwem, z małżeństwem, z życiem „w samotności” (tutaj świetny przykład, że można być szczęśliwym także w taki sposób). Ono jest zawsze „umieraniem” dla siebie, dla swoich wizji. Żadne nie jest łatwe, żadne nie jest sielankowe i usłane fiołkami (raczej różami, bo róże mają kolce). Każde – jeśli jest Boże – jest ciasną bramą. Jest braniem odpowiedzialności za siebie i za innych - to, innymi słowy, jest również oznaką dojrzałości. I jeśli jest Boże, to da prawdziwe szczęście, bo On wie lepiej. Nie na takiej zasadzie, że jesteśmy jakoś zaprogramowani, że jesteśmy marionetkami w rekach Boga niczym laleczka Voodoo. Jemu naprawdę na nas zależy. Na mnie i na Tobie.

Na koniec kapitalna myśl Roberta Friedricha (znajdziecie w internetach):
Co to znaczy akceptowanie krzyża? Ja mam siódemkę dzieci, mam żonę. Jakbym tu teraz powiedział, że moim krzyżem jest być mężem i ojcem, to wielu mogłoby się zgorszyć, ale przecież na krzyżu jest życie. Jeśli małżeństwo jest krzyżem Zmartwychwstałego Chrystusa, to człowiek na tym krzyżu wypoczywa i jest zadowolony, i czuje, że to życie ma sens, i to cierpienie na krzyżu też ma sens. Ale kiedy człowiek nie akceptuje swego krzyża, jest mu bardzo trudno.

Trzeba więc tylko znaleźć swój krzyż, wziąc go na plecy i... w drogę!


P.S. Jutro zaczynam ćwiczenia ignacjańskie, więc dopiero po 18 sierpnia pojawi się na blogu coś nowego. W tym czasie polecam się waszej modlitwie i obiecuję pamiętać o was.

P.P.S. Jak już byście się tak za mnie modlili to nie poskąpcie przysłowiowej „zdrowaśki” za moich dwóch kolegów, którzy w październiku rozpoczynają formacje w seminarium.