środa, 20 listopada 2013

Aż do krwi






Przede wszystkim zaś godna podziwu i trwałej pamięci była matka. Przyglądała się ona w ciągu jednego dnia śmierci siedmiu synów i zniosła to mężnie. Nadzieję bowiem pokładała w Panu. Pełna szlachetnych myśli, zagrzewając swoje kobiece usposobienie męską odwagą, każdego z nich upominała w ojczystym języku. (2 Mch 7, 20-21)

Za każdym razem kiedy czytam ten fragment Księgi Machabejskiej przechodzi mnie dreszcz. W świecie, w którym wszystko musi łatwe, przyjemne i najlepiej „na już”, takie zachowania mogą budzić jedynie politowanie. I jasne – macie prawo sądzić, że przecież mogli dla „świętego spokoju” (o którym pisałem ostatnio) zjeść ten głupi kawałek mięsa, zamiast dać się posiekać. Ja jednak myślę, że jak zwykle w Słowie Bożym chodzi o coś większego niż ta nieszczęsna wieprzowina.

Dla Izraelitów Prawo było najważniejsze, gdyż było ono ustanowione przez samego Boga. Z tego też powodu trudno dziwić się faryzeuszom, którzy jako „oddzieleni” od reszty ludu tak mocno przestrzegali chcieli go przestrzegać – żeby przypadkiem nie urazić samego Boga. I skonfrontujmy to teraz z naszą wrażliwością na grzech (a pierwszą osobą dla której to piszę jestem ja sam). Czy nie dominuje w nas obojętność i lekceważenie grzechu? Ile razy sobie mówiliśmy: „Pan Bóg się nie obrazi jak zrobię to i tamto”? Tymczasem dziś widzimy jak wierni Izraela dają się zabić, byle tylko nie przekroczyć Prawa! Kogo z nas stać na coś takiego?

Grzech stał się dla niejednego z nas czymś śmiesznym, groteskowym – po prostu takim kościelnym gadaniem. Bo Kościół taki nieżyciowy, bo świat funkcjonuje inaczej, bo trzeba walczyć o swoje wszystkimi dostępnymi środkami – nawet, jeśli nie mają one nic wspólnego z jakąś ogólnie przyjętą moralnością. Można więc kłamać, kraść, zabijać (i dosłownie i metaforycznie) – bo przecież „inaczej nie można”. Cel uświęca środki.

Myślę sobie, że bliscy jesteśmy adresatom Listu do Hebrajczyków, gdzie padają słowa: Jeszcze nie opieraliście się aż do przelewu krwi, walcząc przeciw grzechowi. (Hbr 12, 4) Myślę też, że świadomość że prawie wszystko zależy od Boga i Jego łaski jest dla nas bezpiecznym wyłomem żeby popadać w przeciętność. Bo wiele naszych złych postaw, grzechów i zniewoleń ciągle w nas jest bo jesteśmy zwyczajnymi leniami, bo nie ma w nas woli walki i motywacji. Kto z nas może powiedzieć, że opierał się grzechowi aż do przelewu krwi? Czy dałbyś się pokroić, byleby nie zgrzeszyć? Ja sam na oba te pytania muszę niestety udzielić negatywnej odpowiedzi.

Jest jeszcze jedna rzecz, która napawa mnie optymizmem w tym Słowie. Wiara Izraela za panowania Antiocha była w odwrocie. Wielu wyznawców Jahwe ugięło się pod jego rozkazami i chcąc chronić swoje życie uległo łamiąc Prawo i odstąpiło od Pana. Znaleźli się jednak Ci, którzy się sprzeciwili. I to właśnie oni zostali zapamiętani jako bohaterowie.

Dużo się dziś mówi o tym wstrętnym „współczesnym świecie” (choć to chyba kwestia spojrzenia i widzenia Bożych darów, których w nim co niemiara). Może i wokół Ciebie panuje niewola grzechu. Może wszyscy wokół Ciebie porzucili Prawo i uznają grzech za śmieszną gadaninę. Zaufaj Panu i miej Jego Prawo w swoim sercu – na pewno nie zostaniesz zapomniany przez Niego, bo On będzie Cię strzegł jak źrenicy oka (Ps 17).

Dziś jest być może dobry dzień by zrewidować naszą wolę walki, motywację, duchowe lenistwo. Czy naprawdę jest w nas pragnienie bycia z Bogiem, czy jesteśmy tylko marnymi pozorantami. Trzeba mieć odwagę by stanąć w prawdzie przed sobą, ale Bóg ma moc nas przemienić. Są momenty (a mówię z własnego doświadczenia), kiedy wiara przestaje być sielanką i przyjemnością, a staje się polem ciągłej walki ze sobą i ciężką robotą. Ale kto wytrwa do końca ten będzie zbawiony. (Mt 10,22 )

Gotowy do walki?


czwartek, 24 października 2013

Ogień Ducha i św. Spokój


pozar-trawy-ogien

Przyszedłem rzucić ogień na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby on już zapłonął. (Łk 12, 49)

Wynieśliśmy na ołtarze nowego świętego, który współcześnie jest czczony zarówno przez katolików, jak i ludzi nie związanych w żaden sposób z Kościołem. Nazywa się on św. Spokój. Jego kult obserwujemy na różnych płaszczyznach, szczególnie w zwykłych kontaktach z naszymi najbliższymi, z ludźmi, których kochamy (na swój własny, ludzki sposób). Myślę sobie, patrząc na siebie w przeszłości, ale też na historie innych ludzi, że wiele zupełnie bezsensownych konfliktów mogłoby być zduszonych w zarodku, gdyby mówić to, co NAPRAWDĘ leży nam na sercu. Wiele rzeczy nam przeszkadza, ale zamiast przyznać się, że jest coś nie tak wolimy je w sobie zakopać. A to powoduje nieraz głębokie, niezaleczone (bo nigdy nie wpowiedziane) rany.

Nie zrozumcie mnie źle – nie chodzi mi o to, że mamy teraz wszystkim rzucić w twarz co o nich myslimy. Jest tylko (lub aż) jeden podstawowy warunek. Miłość. I znowu – wiele naszych waśni, które być może ciągną się za nami latami i które do dziś nie zostały rozwiązane, mogłyby zostać załatwione zupełnie inaczej. A to dlatego, że zabrakło miłości, a zatriumfował egoizm, chęć wyżycia się na kimś, pokazania swojej wyższości. „Bo ja wiem lepiej.” Najlepszym nauczycielem w tym względzie jest sam Jezus – wiedział kiedy, do kogo i jak mówić. Potrafił zagrzmieć i zwyzywać obłudnych faryzeuszów. Potrafił też z miłością przemówić do tych, którzy zmagają się ze sobą i są świadomi swojej grzeszności. W obu tych przypadkach potrafił mówić z miłością i troską – bo miłość to nie tylko ciepłe słowa, ale też konkretne wymagania.

Dobrze wiemy, że Jezus jest zapowiadanym Księciem pokoju (Iz 9, 5). I dzisiejszy fragment Ewangelii wcale temu nie przeczy. Jezus przyszedł przynieść pokój, ale nie taki, jakiego my byśmy oczekiwali – że nagle nastanie Królestwo Boże na ziemi i wszyscy staną się katolikami. On przychodzi rzucić ogień Ducha Świętego! Nie po to, żeby były konflikty w rodzinach, żebyśmy nagle mieli ochotę się wszyscy pozabijać.  Duch Święty jest Duchem pokoju, ale nie „świętego spokoju”, jak my go pojmujemy. On jest też „światłością sumień” i będzie nas „męczył” tak długo, aż w końcu nam się wszystko poukłada w sercu tak, jak należy.

Nie chodzi jednak tylko o konflikty z innymi ludźmi. O wiele większe konflikty sami fundujemy sobie w naszych sercach, bo niby wiemy co jest dobre i jak powinniśmy postępować, ale wybieramy inaczej. Dlaczego? Bo mamy konflikt w naszym „domu” serca, gdzie panuje chaos wewnętrzny i gdzie być może już dawno zagłuszyliśmy głos Ducha Świętego. Przecież żadne miasto ani dom, wewnętrznie skłócony, się nie ostoi (Mt 12, 25).  Po to jest On nam dany, by spalił w nas ten cały chwast, który hodujemy na własne życzenie. A to czasami musi się dokonać w bólu, tylko trzeba pozwolić Mu się dotknąć.

Miarą wszystkiego jest miłość. Bóg nie pragnie, abyśmy byli skłóceni – zarówno z innymi, jak i wewnętrznie. On chce, byśmy mieli życie w obfitości - a więc w prawdzie.


sobota, 31 sierpnia 2013

Zacząć żyć naprawdę





Czytając tyrady Jezusa na faryzeuszów z ostatnich czytań liturgicznych można się przerazić lub przynajmniej zdziwić. Choć nieraz Jezusa przedstawia się nam jako takiego pluszowego misia-przytulankę, który wszystkim błogosławi, przytula i dobrze czyni, tu pokazuje się nam z innej strony. Obłudnicy, przewodnicy ślepi, groby pobielane, mordercy – Biada! Czytając te kilka określeń z myślą o zastosowaniu ich do siebie (wszak o to chodzi w czytaniu Słowa Bożego by odnaleźć tam siebie i swoje postawy) przechodzi mnie dreszcz. Czy ja naprawdę taki jestem? Mocne to słowa, jednak ciągle jakby z tyłu głowy coś świta, że to nadal jest Dobra Nowina.

Dzisiejsza Ewangelia wprowadziła we mnie pewien niepokój. Pewnie z racji tego, że skupiłem się tylko na ostatnim akapicie przypowieści o talentach (Mt 25, 14-30). Po dłuższym zastanowieniu jednak stwierdziłem, że warto ten lęk przekształcić w „twórczy niepokój” i  zastanowić się co zrobić, żeby usłyszeć od Pana: Dobrze, sługo dobry i wierny! Byłeś wierny w rzeczach niewielu, nad wieloma cię postawię: wejdź do radości twego pana!

Życie uczy nas wielu rzeczy i postaw, i dobrych i złych. Z dobrych rzeczy moim wielkim odkryciem jest to, że powinienem mieć wielkie pragnienia. Skoro mam samego Boga za Ojca i skoro On faktycznie posiada te wszystkie przymioty, które mu się przypisuje – mogę bardzo wiele i moje życie nie musi być byle jakie. Moje życie to nie musi być dziadostwo. Skoro Jezus mówi: Ja przyszedłem po to, aby owce miały życie i miały je w obfitości, to nie są to tanie obietnice, byle się skusić na jakieś „zbawienie” w myśl zasady: Obiecanki cacanki, a głupiemu radość. On chce mi dać prawdziwe Życie-w-Obfitości. Często jest tak, że boimy się prosić o wielkie rzeczy. Wydaje mi się jednak, że skoro Bóg jest naprawdę tak wielkim Bogiem jak pisze o Nim Biblia, On chce nas obdarowywać wielkimi rzeczami. Możemy otrzymać tyle, ile oczekujemy. A jeśli oczekujemy mało – Bóg da nam mało.

Nie chciałbym robić tu wykładów z ekonomii, bo się na tym nie znam. Patrząc jednak na dzisiejszy fragment muszę jednak stwierdzić, że Bóg jest świetnym biznesmenem. Bo że chce żąć tam, gdzie nie posiał, i zbierać tam, gdzie nie rozsypał. I nie chodzi tu wcale o jakieś wchodzenie Pana Boga z buciorami  w naszą rzeczywistość (naszą jak naszą – w końcu to On jest Stwórcą). Jeśli mielibyśmy szukać tu na ziemi jakiegoś celu w życiu to jest on prosty – żyć na chwałę Bożą, a więc w obfitości. Bóg daje nam mnóstwo łask i darów, których często nie dostrzegamy, widząc tylko „szklankę do połowy pustą”. Nie dostrzegamy tego, co mamy a na co niczym sobie nie zasłużyliśmy. Po prostu - jesteśmy Jego dziećmi. A skoro jesteśmy dziećmi Dającego, to naturalnym odruchem powinna być chęć odpowiedzi na tę miłość, którą On ma dla nas.

Św. Ignacy z Loyoli piszę w tzw. Fundamencie Ćwiczeń Duchownych, że Człowiek po to jest stworzony, aby Boga, Pana naszego, chwalił, czcił i Jemu służył, a przez to zbawił duszę swoją (ĆD, 23). W skrócie mówiąc – by widział dary Boga w swoim życiu, przyjmował je i pragnął odpowiadać. Pewnym następstwem jest zasada „Magis”, która naturalnie nasunęła mi się po refleksji nad tą przypowieścią – byśmy spośród wszystkich (…) rzeczy pragnęli tylko tego i to tylko wybierali, co nas bardziej prowadzi do celi, dla którego zostaliśmy stworzeni. I nie musi to dotyczyć tylko rzeczy związanych ściśle z modlitwą. Wszystko, co stworzył Bóg jest dla nas – ważna jest jednak wolność w korzystaniu z „rzeczy”, by one nas przybliżały do Boga, a nie oddalały od Niego. Bo tylko On jest źródłem szczęścia – nie tylko tego wiecznego, ale także tego doczesnego.

Jezus nawet wtedy, gdy mówi do nas Biada! głosi nam Dobrą Nowinę. Bo nie po to przyszedł na świat by nas dobić, ale by nas uzdrowić. Choć żyjemy w czasach, gdzie środki przeciwbólowe są w praktyce lekarskiej bardziej dostępne niż kiedyś, to niejeden lekarz musi nam zadać ból, by nas wyleczyć. Tak samo Jezus – mówi nam sługo zły i gnuśny po to, by nami wstrząsnąć. Byśmy w końcu zaczęli prawdziwie żyć.

sobota, 24 sierpnia 2013

Proces. Wyrok. Uniewinnienie




Dość długo zbierałem się do nowego wpisu. Z czego to wynikało – wypalenie? brak czasu (lub nadmiar)? brak pomysłów? - właściwie sam tego nie wiem. Nie chciałbym pisać jakiegoś długiego świadectwa rekolekcyjnego – wydaje mi się, że w obliczu tajemnic, które było mi dane rozważać nie należy pisać elaboratów a raczej zamilknąć. Dwa wydarzenia – odbycie III tygodnia rekolekcji ignacjańskich i rozmowa z Rafałem (która kiedyś tam ukaże się na jego blogu) były dla mnie ostatnio kluczowe. Chyba głównie dlatego, że był to kolejny raz kiedy dokonuję swego rodzaju podsumowania, zebrania w kupę swoich doświadczeń, próby ulepienia z nich jednej, ciągłej historii – na zasadzie spięcia życia pewną klamrą. Myślę, że takie retrospekcje są dobre. Nie dlatego, żeby babrać się w przeszłości, patrząc w nią z nostalgią i poczuciem miliona straconych szans. Raczej po to, by spojrzeć na siebie z realizmem i zobaczyć wielkie dzieła Boże, których doświadczyłem. I to w jakich nie raz bólach się dokonywały.

Bóg prowadzi moją historię. Wierzę w to i chcę w to wierzyć. Wierzę, że ani jedno doświadczenie, ani jedno spotkanie z drugim człowiekiem, ani jedno mrugnięcie moich powiek, ani jedna łza, ani jedno słowo wypowiedziane i usłyszane nie było przypadkowe (nawiasem mówiąc - "Przypadek" to najczęstsze imię Ducha Świętego). Wierzę, że to On mnie prowadzi, choć ja nie zawsze chcę współpracować. Wierzę, że to On uczy mnie być mężczyzną, że uczy mnie być odpowiedzialnym za siebie i za innych. Widzę, jak niezbyt pojętny ze mnie uczeń, ale On wie, czego się może po mnie spodziewać i  nadal mnie chce. I to jest piękne.

Ostatnio sporo wpisów dotyczyło krzyża, więc nie chcę się powtarzać. Mogę jedynie dodać, że chyba pierwszy raz w życiu w męce Chrystusa odkryłem nie tylko ubolewanie nad fizycznym i duchowym cierpieniem Jezusa. W końcu zobaczyłem swoją osobistą odpowiedzialność za to wszystko. W końcu doświadczyłem, niemal namacalnie, że Krzyż jest ZWYCIĘSTWEM i że gdyby On tego wszystkiego nie dokonał, moje grzechy by mnie zabiły. Św. Paweł mówi w liście do Rzymian: Gdzie jednak wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska (Rz 5, 22). I patrząc wstecz na moje życie podpisuję się pod tym zdaniem wszystkimi rękami i nogami.

Mówiłem to już kilku osobom – to, co rozumiałem jako Bożą miłość jeszcze dwa tygodnie temu odwróciło się o 180 stopni. Przez wszystkie moje świństwa z przeszłości, w kontekście tego jak On mnie pięknie stworzył, co mi dał i jak mnie prowadził i robi to nadal – to ja powinienem zawisnąć na krzyżu. Czuję się jak Barabasz, który próbował „zbawić” Izraela na swój sposób i nagle, całkowicie zdezorientowany, zostaje uwolniony na rzecz jakiegoś Jezusa. Proces. Wyrok. Uniewinnienie. Amnestia.

Czym sobie na to zasłużyłem? Niczym. Bóg kocha jeszcze bardziej, niż jestem sobie to w stanie wyobrazić. Dlatego posyła swojego Syna.

Jaka rysuje się przyszłość? Jest usłana różami – bo choć piękna, wiedzie przez kolce. Nie raz się jeszcze poharatam. Gdzie ostatnio nie otworze Pisma Świętego tam widzę: Nie bój się!

Bo nie mam być doskonały. Ja mam być święty.


piątek, 9 sierpnia 2013

Którędy?




Rafał na swoim blogu napisał kiedyś kapitalny post o powołaniu – czytałem go z zapartym tchem. Na kanwie moich ostatnich doświadczeń i rozmów chciałbym powiedzieć coś od siebie. Oczywiście, nie może się obyć bez Słowa Bożego:
Jezus rzekł do swoich uczniów: Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je. (całość: Mt 16,24-27)

Jedna rzecz w związku z chrześcijaństwem jest dla mnie odkrywcza. A mianowicie, że jest ono w wielu miejscach sprzeczne z naturą człowieka. Ktoś się oburzy – jak to? A tak to, że ja dostanę od kogoś w mordę to mam ochotę oddać tym samym (albo i gorzej). Jeśli ktoś mnie skrzywdzi to raczej nie pałam do niego pozytywnymi uczuciami. Popęd seksualny? Kto z nas tego nie zna. Niektórzy seksuolodzy pewnie by powiedzieli, że zdrowiej sobie ulżyć. I można by tak mnożyć. Patrząc z tej strony można by więc dojść do wniosków, że chrześcijanie to jakaś bardzo konserwatywna, społeczność, w której wszystko oparte jest na strachu, że w razie odstępstw grozi nam piekło, wieczny ogień i zgrzytanie zębów.

Tak, szatan istnieje. Piekło również. Ale jeśli jest jakieś prawo, które rządzi chrześcijaństwem, to jest to prawo Miłości przez duże „M”. Kocham w Jezusie to, że nie ściemnia. Świat chciałby wszystkiego na już. Liczy się podaż, popyt, ekonomia, prawo Darwina – silniejszy przetrwa, słabszy odpadnie. Jezus proponuje krzyż, który z PR-owego punktu widzenia jest strzałem w stopę.

Napisałem o powołaniu, więc już wyjaśniam o co mi chodzi. Kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je. Przecież to jest totalne odwrócenie wszystkiego do góry nogami. I tak jest z każdym powołaniem – z kapłaństwem, z małżeństwem, z życiem „w samotności” (tutaj świetny przykład, że można być szczęśliwym także w taki sposób). Ono jest zawsze „umieraniem” dla siebie, dla swoich wizji. Żadne nie jest łatwe, żadne nie jest sielankowe i usłane fiołkami (raczej różami, bo róże mają kolce). Każde – jeśli jest Boże – jest ciasną bramą. Jest braniem odpowiedzialności za siebie i za innych - to, innymi słowy, jest również oznaką dojrzałości. I jeśli jest Boże, to da prawdziwe szczęście, bo On wie lepiej. Nie na takiej zasadzie, że jesteśmy jakoś zaprogramowani, że jesteśmy marionetkami w rekach Boga niczym laleczka Voodoo. Jemu naprawdę na nas zależy. Na mnie i na Tobie.

Na koniec kapitalna myśl Roberta Friedricha (znajdziecie w internetach):
Co to znaczy akceptowanie krzyża? Ja mam siódemkę dzieci, mam żonę. Jakbym tu teraz powiedział, że moim krzyżem jest być mężem i ojcem, to wielu mogłoby się zgorszyć, ale przecież na krzyżu jest życie. Jeśli małżeństwo jest krzyżem Zmartwychwstałego Chrystusa, to człowiek na tym krzyżu wypoczywa i jest zadowolony, i czuje, że to życie ma sens, i to cierpienie na krzyżu też ma sens. Ale kiedy człowiek nie akceptuje swego krzyża, jest mu bardzo trudno.

Trzeba więc tylko znaleźć swój krzyż, wziąc go na plecy i... w drogę!


P.S. Jutro zaczynam ćwiczenia ignacjańskie, więc dopiero po 18 sierpnia pojawi się na blogu coś nowego. W tym czasie polecam się waszej modlitwie i obiecuję pamiętać o was.

P.P.S. Jak już byście się tak za mnie modlili to nie poskąpcie przysłowiowej „zdrowaśki” za moich dwóch kolegów, którzy w październiku rozpoczynają formacje w seminarium.

środa, 31 lipca 2013

Jestem skałą

(fot. Kinga Biel)


Wracam po małej przerwie, w której jakby nie po drodze było mi nie tyle z Panem Bogiem, co z jakąś głębszą refleksją nad Jego Słowem. Ale On zawsze ma coś konkretnego do powiedzenia.

Parę dni temu wybrałem się na mały, wieczorny spacer. Kalwaria pszowska, niemal w samym lesie, powoli zachodzące już słońce na horyzoncie, w miarę znośna temperatura po całodniowym upale. W głowie kłębki nieposkładanych myśli – poplątanych, czekających jakiegoś uporządkowania. W ręku różaniec, w kieszeni Ewangelia św. Mateusza. Chwila oddechu, tego mi było trzeba.

Otwieram Słowo. A tam:
Ty jesteś Piotr [czyli Skała], i na tej Skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą.
Coś kazało mi to odnieść do siebie.

I od razu jakaś forma wewnętrznego buntu: ja skałą? Przecież jestem taki, siaki, tego nie umiem, z tym sobie nie radzę, to mi nie wychodzi.

Apostoł Piotr. Powoływany przez Jezusa trzy razy. "Egzorcyzmowany" przez Jezusa, gdy próbował Go odciągnąć od Jego misji, która miała się dokonać przez mękę i śmierć. Ten, który najpierw mówi, że pójdzie za Nim nawet na śmierć, a potem się Go zapiera. Pierwszy u grobu Panskiego. Pierwszy głosiciel Ewangelii. Pierwszy Apostoł. Mnóstwo wydarzeń dotyczących tego samego człowieka. Wytrwał.

Żaden z apostołów to nie był jakiś heros ani superbohater. Zwykli ludzie, często proste chłopy, parające się rybołówstwem czy innymi czynnościami fizycznymi. I Słowa Jezusa: Zaprawdę, powiadam wam: Przy odrodzeniu, gdy Syn Człowieczy zasiądzie na swym tronie chwały, wy, którzy poszliście za Mną, zasiądziecie również na dwunastu tronach, sądząc dwanaście pokoleń Izraela. (Mt 19, 28)

On chce budować swój Kościół na MNIE.

Coraz mocniej irytuje mnie stereotypowe utożsamianie Kościoła z klerem. Nagłówki w mediach: „Kościół w Polsce” to, „skandal w Kościele” itp. najczęściej związane z jakimiś  mniej chlubnymi wydarzeniami z życia któregoś z kapłanów czy biskupów. I o ile często sami księża tworzą pewną barierę między „hierarchią” a „ludem” to czuję, że takie myślenie dla nas, świeckich jest bardzo wygodne – bo możemy zrzucić z siebie odpowiedzialność za Kościół Chrystusowy. Każdy z nas – ja, Ty, papież, sąsiadka z dołu, koleżanka, której nie lubisz, Twój ojciec i matka – tworzymy ten Kościół i jesteśmy za niego odpowiedzialni. Jesteśmy, idąc za św. Pawłem, jego ręką, nogą, okiem itd.

Jestem skałą i jednocześnie słabym człowiekiem. Na mnie Jezus chce budować swój Kościół, którego bramy piekielne nie przemogą. Może poharatają, poniszczą, zepsują zamek, ale nie wejdą. Nie ma bata. Bo On tak powiedział.

Coś Cię gorszy w Kościele? Coś jest dla Ciebie skandaliczne? Może sytuacja z bp. Hoserem i ks. Lemańskim to skandal? Pewnie tak, ale czy nie jest skandalem twój grzech, z którym nie walczysz? Czy to, jak wygląda nasz Kościół, jakich mamy księży, jakie mamy małżeństwa – czy to nie przez to, że za mało się modlisz? Bo ja na pewno wciąż modlę się za mało.

Jezus zapytał ich: "A wy za kogo Mnie uważacie?"  Odpowiedział Szymon Piotr: "Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego".  Na to Jezus mu rzekł: "Błogosławiony jesteś, Szymonie, synu Jony. Albowiem nie objawiły ci tego ciało i krew, lecz Ojciec mój, który jest w niebie.

Nie jesteśmy herosami, ale mamy w sobie Ducha Świętego. To jest nasz oręż – bez Jego pomocy nic dobrego nie możemy zrobić. Dzięki Niemu wierzymy –pomimo tego, że wiara jest skarbem danym nam w naczyniach glinianych. (2 Kor 4, 7) I jak bardzo byśmy się nie czuli słabi, On zawsze przychodzi z pomocą naszej słabości wtedy, Go o to prosimy.



wtorek, 23 lipca 2013

Wytrwajcie


(fot. Kinga Biel)


Dzisiaj krótko. Parę dni temu wróciłem z rekolekcji – dość osobliwych, bo z dotąd jeżdżąc z grupą znajomych i znajomym księdzem, traktowałem ten czas bardziej rekreacyjnie. Tym razem było inaczej – poza rozkoszowaniem się widokami Tatr było sporo przemyśleń, refleksji, Słowa Bożego danego mi nie tak, jakbym się spodziewał (ale On lubi zaskakiwać, więc nic w tym dziwnego). 

Msza Święta, różaniec, koronka do Bożego miłosierdzia, anioł Pański. Wiele z nich na szlaku, w drodze. Przez taką wędrowną modlitwę łażenie po górach miało dla mnie jakiś tajemniczy, wręcz mistyczny wydźwięk. I budowanie się widokiem innych, którzy z różańcem w ręku wspinają się wraz ze mną.

Poznałem wielu wspaniałych, wartościowych ludzi. Niektórych znałem wcześniej, ale jakoś nie było okazji dłużej pogadać. Rozmowy na szlaku, nad rzeką, przy wieczornej kawie – często do późnych godzin nocnych. Bóg w drugim człowieku i radość z tego, że mogę się z kimś czymś podzielić – chociażby głupim batonikiem czy kawą. Obecność. Tak mi jakoś jest ostatnio dane rozmawiać z wieloma moimi znajomymi i słuchać ich historii życiowych – o dojrzewaniu, o trudnych relacjach z innymi ludźmi (także z rodzicami), także o doświadczeniach przełomowych. W życiu nie podejrzewałbym ich o dość pokręcone życiorysy. Pan Bóg jednak wszystko prostuje.

Parę rzeczy odkryłem w sobie. Niestety - co pewnie Ci którzy mnie znają, potwierdzą - w większości sytuacji nie mogę o sobie powiedzieć, że jestem świadectwem dla innych, solą ziemi i światłem świata. Zobaczyłem, jaki jest rozdźwięk między tym, co mówię (a staram się mówić mądrze) a tym, co czasami robię. Jest mi z tym źle, ale nauczyłem się po takich doświadczeniach swojej słabości i grzeszności nie wpadać w rozpacz, bo wtedy byłbym przegrany. Doświadczenie to tyleż bolesne i smutne, co oczyszczające. Moc w słabości się doskonali. Oby tak było. Cieszę się jednak, że z tymi paroma ludźmi mogłem podzielić się trochę swoją historią i doświadczeniami. Jeśli Duch zechce jakoś przez moje słowo uczynić w nich coś dobrego, to Amen – niech się tak stanie. Słabe narzędzie sobie wybrał Pan we mojej osobie, ale On wie, co robi.

Wytrwajcie we Mnie, a Ja będę trwał w wasi (J 15, 4). Dzisiejsza Ewangelia bezlitośnie o przynoszeniu owoców i wypełnianiu słów Jezusa. Panie, daj mi wytrwać i przynieść owoc obfity.

niedziela, 7 lipca 2013

Głębiej



Spadł ulewny deszcz, wezbrały rzeki, zerwały się silne wiatry i uderzyły w ten dom. Ale on nie runął, bo zbudowany był na skale. (Mt 7, 25)

Zazwyczaj komentuję fragmenty Słowa z dnia, ale dziś mały wyjątek. A to za sprawą tego, iż dziś uczestniczyłem  mszy ślubnej znajomych (pozdrawiam Wojtka i Weronikę i życzę błogosławieństwa Bożego). Na mszy – poza tym, że znajomi się pobierali – byłem również w charakterze grajka-śpiewajka (zadbaliśmy o oprawę muzyczną). A że w tym charakterze bywam na ślubach dość często, zwłaszcza w okresie od maja do końca wakacji (a czasem dłużej), zazwyczaj spotykanym układem czytań jest standardowy zestaw „Hymn o miłości + wesele w Kanie Galilejskiej”. Dziś, wyjątkowo, inna Ewangelia, skądinąd też dobrze nam znana, bo o budowaniu na skale i na piasku (Mt 7, 21. 24-27). I, jak zwykle to bywa, w tym co nam się wydaje, że przejrzeliśmy już na wylot, Pan Bóg zwraca uwagę na różne nowe rzeczy, by trochę odświeżyć nasze myślenie. Tak było i tym razem.

Nie każdy, kto mówi do Mnie <<Panie! Panie!>>, wejdzie do królestwa niebieskiego…

Piątek wieczór, kościół wypełniony po brzegi w oczekiwaniu na kolejną mszę z modlitwą o uzdrowienie. Próba śpiewu i nagłośnienia, potem krótka modlitwa w zakrystii. Następnie piękna Eucharystia, Pan działa z mocą i udziela hojnie swojego Ducha zebranym, wzniesione ręce uczestników w geście uwielbienia. Gdzieś między tym ja – grajek-śpiewajek, którego wyznaczono do prowadzenia modlitwy. Wielka odpowiedzialność, ale i pokój, że to On będzie działał, że mam się nie przejmować, tylko słuchać Jego głosu. Po spotkaniu dowiadujemy się, że ojciec naszego kolegi został uzdrowiony z choroby nowotworowej. Są owoce. Chwała Panu.

…lecz tylko ten, kto pełni wolę mojego Ojca, który jest w niebie.

Dziś siedzę na mszy ślubnej i słucham tych słów i wiem, że to do mnie – na przestrogę. Bym nie pozostał tylko na Panie! Panie!, ale bym sięgnął głębiej. Bym ciągle sięgał głębiej.

Co z tego, że będę stał w pierwszym rzędzie i prowadził uwielbienie, skoro nie będzie we mnie miłości – która jest DZIAŁANIEM? Co z tego, że będę wypowiadał najpiękniejsze słowa, skoro nie będę wypełniał Słowa Ojca? Czy nie właśnie to mówi św. Paweł w hymnie? Że gdybym mówił językami ludzi i aniołów, prorokował, znał rzeczy ukryte, przenosił góry pstryknięciem palca, ale robił to bez pragnienia służby innym, to będę tylko zwykłym cymbałem? Tak to dziś widzę.

„Notatnik małego grzesznika”. Niektórzy postrzegają mnie jako tego dobrego, pobożnego Mateusza, co chodzi do kościoła, śpiewa w scholi i tak ładnie się modli. Ja nie czuję się pobożny. Nie znaczy to, że myślę o sobie jak najgorzej. Nie. Wręcz przeciwnie – czuję się Bożym dzieckiem, synem Najwyższego. Ale bynajmniej nie czuję się z tego powodu lepszy od nikogo. Pan Bóg dał mi naprawdę dużo i to widzę, a widzenie dobra danego nam od Boga jest pierwszym krokiem ku uwielbieniu Go. Zobaczyć Jego dobro w moim życiu i być Jemu wdzięcznym. I Widzę jednocześnie, jak Bóg wciąż mnie zaprasza, bym się nie dał omamić tylko otoczką, ale abym budował na Nim. Szedł za Nim. Bardziej. Głębiej.

Czuję się słaby, ale On mówi: Nie przyszedłem powoływać sprawiedliwych, ale grzeszników. Dzięki Ci, Jezu, za te słowa. W przeciwnym razie nie miałbym czego szukać w Kościele.

Miej miłosierdzie dla nas i całego świata!

P.S. Bardzo proszę o modlitwę za moją mamę. Coraz gorzej z jej zdrowiem. Liczę na was. No a przede wszystkim na Jego łaskę.



piątek, 5 lipca 2013

Lekarz



Gdy Jezus odchodził stamtąd, zobaczył człowieka, który pobierał cło. Miał na imię Mateusz. (Mt 9, 9)

Widzę, jak w moim życiu Słowo Boże, w różnych okresach aż do teraz, zajmowało różne miejsce. Niektóre perykopy ewangeliczne czy fragmenty Starego Testamentu wiążą się z konkretnymi faktami z mojego życia, urywkami niczym z taśmy filmowej, gdzie splątane są sieci wydarzeń, ludzi, relacji, uczuć, emocji. Do niektórych wracam z radością, do innych z zawstydzeniem, lękiem, smutkiem – bo mogłem lepiej, bardziej, bo tego i tamtego bym dziś nie zrobił, że gdybym cofnął czas… i takie tam. Ale nieważne – dziś jest dziś, a co było to miało być.

Dzisiejszy fragment Ewangelii jest dla mnie ważny nie tylko dlatego, że jest o moim imienniku i patronie zarazem. Że ten, któremu Jezus mówi: Pójdź za mną! ma na imię tak samo jak ja – Mateusz (z hebrajskiego Mattajdar Boży), choć pewnie z tego powodu także.  W gruncie rzeczy to opis uzdrowienia, wcale nie mniejszego niż inne bardziej spektakularne uzdrowienia fizyczne, których w Ewangeliach bez liku.

Zauważyłem ostatnio w sobie, że mam bzika na punkcie miłosierdzia. Patrząc na Pismo Święte jako na całość właśnie ten boski przymiot wydaje mi się najważniejszy. Gdyby prześledzić Biblię od Księgi Rodzaju aż po Apokalipsę zauważymy, że jest to historia ciągłego przebaczania Boga człowiekowi i okazywania mu miłosierdzia. Adam i Ewa, stworzeni na obraz i podobieństwo odwracają się od Boga, a ten, choć wyprasza ich z raju, ciągle ma nad nimi pieczę. Historia Izraela – ciągłe odwracanie się od Jahwe do bożków, którzy zbawić nie mogą i ciągłe powroty w otwarte ramiona Boga. Misja Jezusa też nie jest niczym innym jak wołaniem swoich owiec z powrotem, aby nastała jedna owczarnia i jeden pasterz. Ciągle powtarzająca się historia miłosierdzia.

Dla ortodoksyjnego Żyda „celnik” było równoznaczne z „grzesznik”. Dlaczego więc mówię o uzdrowieniu? Przypomina mi się jedna z medytacji I tygodnia Ćwiczeń Duchowych, gdzie św. Ignacy poleca spojrzeć na siebie jako na ranę jakąś i wrzód, z którego wypłynęło tyle grzechów i tyle złych czynów oraz taki wstrętny jad (ĆD 58). Jezus przychodzi uwolnić od choroby grzechu. A wstrętna to choroba, zaczynająca się niepozornie, by krok po kroku opanować całą Twoją osobę. Zawsze zaczyna się od małych rzeczy – wystarczy wrócić do historii Dawida (2 Sm 11, 1-26). I ja sam też świetnie pamiętam takie sytuacje ze swojego życia. I dlatego teraz mogę tę kilka słów do Ciebie napisać – bo doświadczyłem uzdrowienia. Spotkałem miłosiernego. I to nie raz.

Myślisz, że Bóg „karze” za grzechy? To fałsz – sami sobie fundujemy różne infekcje, by potem wrzód opanowywał nas całych, bo nie chcemy się nawrócić. A On cierpliwie czeka.

Mało tego, że Jezus zasiada z celnikami, prostytutkami i innymi wyrzutkami do jednego stołu. On mówi: Pójdź za mną!, i chce z nas zrobić uczniów. Poraża mnie to, ale jest to moim doświadczeniem, więc staram się korzystać z tego daru, bo niczym sobie u niego nie zasłużyłem na to, ci mi dał. Tu nie musi chodzić o powołanie duchowne.  Pójdź za mną!, czyli pozwól mi się prowadzić - zdaję się mówić Jezus.

Wiele miałem podejść (w większości nieudanych) by pisać takiego bloga, jakiego teraz masz przed oczyma. To co tu piszę jest „przefiltrowane” przeze mnie. Słowa Bożego, moim zdaniem, nie da się „czytać” – jeśli ktoś tak chce, to wydaje mi się to jakieś bez sensu (choć na pewnym etapie jest to pewnie potrzebne). Słowo trzeba przeżyć, doświadczyć na własnej skórze – w przeciwnym wypadku może się ono stać pobożną lekturką o Panu Jezusie, co chodził po ziemi i dobre rzeczy czynił, co tu kogoś uzdrowił, a tam trochę chleba rozmnożył. Zobacz w Mateuszu siebie – jak Pan Cię wyciąga z tarapatów, z „szemranego” towarzystwa , byś niósł właśnie tam Jego miłosierdzie.

Ci, którzy mnie znają i czytają tego bloga znają dobrze moje słabe strony. Nie bez powodu tak a nie inaczej nazwałem tego bloga i nie uważam tę nazwę za najbardziej adekwatną. Ufam i wierzę, że z moich walk z samym sobą i ciągłych upadków Pan Bóg jeszcze coś dobrego wyciągnie. A jeśli włącza mi się jakiś ton moralizatorski (choć za wszelką cenę staram się go unikać), to pierwszą osobą którą pouczam jestem ja sam.

Wysłałem jednej osobie (którą niniejszym pozdrawiam) fragment z Księgi Ozeasza, nie orientując się nawet, że to do mnie:
Dlatego ciosałem ich przez proroków
I raniłem słowami ust moich (Oz 6, 5)


Słowo jest mieczem obosiecznym. Być może, słuchając niektórych słów, które Bóg chce Ci przekonać, czujesz ból – bo się nie zgadzasz, bo to za trudne, bo uderza w jakiś twój czuły punkt. I dobrze. Dobry lekarz nie zawsze może działać ze znieczuleniem, by usunąć z nas całą zarazę, która w nas tkwi. On nas zranił i On nas uleczy, On uderzył i On opatrzy nam rany (Oz 6, 1). Trzeba mu tylko na to pozwolić - a wtedy będziemy mogli być dla innych darem Bożym.



poniedziałek, 1 lipca 2013

Playmaker




Nie zraźcie pierwszym akapitem, bo wbrew pozorom nie jest to artykuł prasowy jednego z serwisów sportowych.

Gdyby przypatrzeć się dyskusjom wokół polskiej reprezentacji w piłce nożnej (nie mógł se chop znaleźć lepszego tematu…), to jednym z głównych problemów jest brak odpowiedniego kandydata na pozycję rozgrywającego. Wielu już próbowano na tej pozycji – i nic. A jest ona ważna, gdyż zazwyczaj jest to zawodnik, który – jak to się mówi – „robi” grę, rozdziela piłki do napastników czy też na skrzydła, by drużyna zdobywała gole i zwyciężała mecze. Zawodnik biorący odpowiedzialność za grę, zazwyczaj zajmujący miejsce w środku boiska, przez który - jeśli drużyna coś sobą prezentuje, a nie rzuca tylko „długie piłki na Rasiaka” - przechodzi większość akcji ofensywnych (grę defensywną tym razem pominę milczeniem, najlepiej minutą ciszy).

Pomyślicie – no dobra, ale co to ma wspólnego z tematyką bloga, jaki ma związek z poprzednimi wpisami? Zajrzyjmy do dzisiejszej Ewangelii:
Ktoś inny spośród uczniów rzekł do Niego: Panie, pozwól mi najpierw pójść i pogrzebać mojego ojca! Lecz Jezus mu odpowiedział: Pójdź za Mną, a zostaw umarłym grzebanie ich umarłych!

W sumie dziwna sytuacja – gość zrobić pogrzeb ojcu, a Jezus mu nie pozwala, bo inaczej nie może za Nim pójść. Tym dziwniejsza się staje, jeśli zajrzymy do wczorajszego pierwszego czytania (1 Krl 19,16b.19-21) widzimy niemal bardzo podobną sytuację, gdzie Elizeusz zwraca się do Eliasza: Pozwól mi ucałować mego ojca i moją matkę, abym potem poszedł za tobą, a ten mu pozwala.

Moje mądre Pismo Święte rzecze, iż pochowanie zmarłego ojca było u Żydów bardzo ważnym obowiązkiem, a zarazem uczynkiem miłosierdzia – powiedzielibyśmy inaczej „dobrym uczynkiem”. I tak sobie myślę, że w wielu z nas (w tym do niedawna we mnie) jest takie zakamuflowane przeświadczenie, że na miłość Bożą trzeba sobie zasłużyć, a być może w dzieciństwie wiele mówiło się nam o tych „dobrych uczynkach”, które trzeba wypełniać. Czy jednak Bóg jest, tak jak my, zmienny? Czy jest inny w niedzielę niż w środę? Inny rano, a inny wieczorem? Nie – On jest ZAWSZE TAKI SAM. To my jesteśmy zmienni, z różnych powodów – nastawienia, temperamentu, pory dnia, stanu emocjonalnego, zmęczenia. Broń Boże, nie neguję uczynków miłosierdzia, bo św. Jakub powie, że martwa jest wiara bez uczynków. Chodzi o coś innego.

Ciekawa jest odpowiedź Jezusa, a szczególnie pierwsze słowa: Pójdź za Mną, a zostaw umarłym grzebanie ich umarłych! Grzebanie ojca jest ważne, ale najważniejszy jest Jezus! Mówiąc w skrócie – najpierw jestem uczniem Jezusa, a dopiero potem, ze względu na Niego, dobrze czynię - bo pragnę naśladować swojego Mistrza. Pójdź za mną znaczy: ja będę przed Tobą, by Tobą pokierować. Jeśli On jest w centrum mojego życia, to wtedy jestem na dobrej drodze by odnosić kolejne duchowe zwycięstwa. Bo Jezus, jako doskonałe odbicie Ojca, pragnie – jak dobry ojciec – brać odpowiedzialność za swoje dzieci i dobrze je prowadzić.

Nie każdy z nas jest Diego Maradoną czy Leo Messim, który  zrobi parę dryblingów, przejdzie kilku przeciwników  i strzeli gola. Jasne, czasem uda nam się przeprowadzić dobrą „indywidualną akcję”, ale dużo łatwiej jest, kiedy Ktoś bierze ciężar gry na siebie tak, byśmy mogli zrobić swoje. I tym Kimś może być Chrystus.

Zwycięstwo wtedy przynosi satysfakcję,  gdy pracujemy na konto drużyny, a nie tylko swoje własne. Jesteśmy Mistycznym Ciałem Chrystusa, więc siłą rzeczy – pracujemy jeden na drugiego, budujemy wspólnotę dla dobra wszystkich. Nie wszyscy będą napastnikami strzelającymi gole – potrzebny jest przecież i bramkarz, i obrońca i „czyszczący pole” defensywny pomocnik. Każdy jest potrzebny.

Podstawą jest jednak dobry rozgrywający. Daj poprowadzić się Bogu, a zwyciężysz.

niedziela, 23 czerwca 2013

Jesus Christ Superstar i Krzyż

Gdy Jezus modlił się na osobności, a byli z Nim uczniowie, zwrócił się do nich z zapytaniem: Za kogo uważają Mnie tłumy? Oni odpowiedzieli: Za Jana Chrzciciela; inni za Eliasza; jeszcze inni mówią, że któryś z dawnych proroków zmartwychwstał

Dzisiejszy fragment Ewangelii w mojej Biblii (tysiąclatka) znajduje się w rozdziale „Cuda i nauczanie”. Jest to o tyle kluczowe, że patrząc kilka fragmentów wcześniej opisane są sceny dość spektakularne – liczne uzdrowienia, uciszanie burzy, rozmnożenie chleba, danie apostołom władzy nad złymi duchami. Takich akcji nie wymyśliłby niejeden dobry reżyser science fiction. Krótko mówiąc  – niesamowite rzeczy. W kontekście tych wydarzeń dość zasadne wydaje się być pytanie Jezusa – za kogo uważają Mnie tłumy?

Kim jest Jezus? Czy tylko cudotwórcą? Czy jest tylko showmanem, czarującym tłumy niczym iluzjonista wyciągający królika z kapelusza? Czy jest celebry ta, który wie gdzie bywać, z kim się zadawać? A może jest zręcznym politykiem, idącym na różne układy, czasem wbrew swoim przekonaniom, by zyskać sobie nowych uczniów, poklask, uznanie?

W sumie, jak się tak zastanawiam, to na każde z tych pytań można by udzielić negatywnej odpowiedzi. Bóg jest miłością, a miłość to czyny. Jeśli więc Jezus głosi Królestwo Boże to nie chodzi tu o jakieś dysputy natury filozoficznej – głosi z mocą, a głoszeniu towarzyszą cuda, które tych ludzi przemieniają, naprawiają pogmatwane życiorysy, dają nadzieję, leczą konkretne choroby duszy i ciała. Celebryta? Patrząc na Jego najbliższe otoczenie – celników, prostytutki, złodziei – nie za bardzo. No to może chociaż polityk? Patrząc na Jego bezkompromisowość w rozmowach chociażby z faryzeuszami – nie ma opcji.

A wy za kogo Mnie uważacie? Popularne kaznodziejskie pytanie a kim dla Ciebie jest Jezus Chrystus? – choć może wydawać się mdłe i wyświechtane – wcale nie jest takie głupie. Bo czy ja tak naprawdę, jak św. Piotr, widzę w Jezusie Boga? Ciężko myśleć o chrześcijaństwie, gdy ma się wizję Boga w wersji light, który jest miłym gościem, który kiedyś chodził po ziemi, robiąc w sumie fajne rzeczy – no bo uzdrawiał, mówił być może mądre rzeczy (których nikt już dziś nie słucha, bo takie „nieżyciowe”). Wielu niewierzących, gdyby zapytać ich kim jest Jezus, dostrzegliby zapewne pozytywne cechy Jego nauczania, a Jego heroizm mógłby wzbudzić w niektórych z nich podziw. Pytanie tylko – czy o to chodzi samemu Jezusowi?

Izrael już widział i znał wcześniej proroków podobnych do Jezusa w cudach i nauczaniu z mocą. Jan Chrzciciel, Eliasz, inni dawni prorocy - znaleźć się w takim gronie to nie lada zaszczyt. Wszystko jednak zmienia jeden fakt – Jezus jest Bogiem.

Zaraz po wyznaniu Piotra Jezus pokazuje co oznacza fakt, że jest Mesjaszem Bożym. Mówi: Syn Człowieczy musi wiele wycierpieć: będzie odrzucony przez starszyznę, arcykapłanów i uczonych w Piśmie; będzie zabity, a trzeciego dnia zmartwychwstanie. I mniej więcej to samo czeka Jego uczniom, o czym powie w Ewangelii– że będą ich ciągać po sądach, wyśmiewać, niejednego rodzina się wyrzeknie, a niektórych nawet zabiją za wyznawanie Jezusa jako Boga. Jasne, gdyby to przyrównać do nas, to niekoniecznie każdy z nas będzie męczennikiem na miarę apostołów, że będą nas kroić za wiarę. Jezus pokazuje jednak jedną rzecz – że pójście za Nim oznacza niekiedy ciężką harówkę. On nie jest demagogiem, który poklepie po pleckach i powie: wszystko będzie dobrze. Nie zawsze będzie, bo życie to nie bajka.

Jezus mówi, że mam wziąć SWÓJ krzyż. Bo każdy z nas ma swój. Co nim jest? Różne rzeczy. Ja akurat jestem teraz  w trakcie sesji (co poniekąd tłumaczy moją mniejsza aktywność blogerską) i, jak to zwykle bywa w tym czasie (przynajmniej mnie) włączają się komunikaty typu: te studia są bez sensu, uczę się bo muszę a nie dlatego, że mnie to fascynuje, i w ogóle pracy po tych studiach nie będę miał pracy. I to jest MÓJ krzyż, który muszę wziąć.

Chrześcijaństwo to nie tylko „Alleluja i do przodu”. Czasami jest „Alleluja i DO TYŁU”, ale nie po to mamy nieść swoje krzyże, by się narzekać i się zamęczać. Jezus daje nam przykład swoją męką, ponieważ on bierze swój krzyż z miłości. Gdybyśmy w nasze obowiązki i relacje z innymi (a szczególnie te trudne) wkładali miłość widzielibyśmy, jak one nas rozwijają. Miłość zawsze rozwija, bo jest twórcza. Iluż to mamy chrześcijan, którzy nie chcą brać swojego krzyża na plecy, jaki by on nie był? Iluż mamy chrześcijan, którzy zamiast iść za radykalizmem ewangelicznym wolą iść na łatwiznę, idąc za swoimi wizjami – lepszymi i wygodniejszymi? I chyba najistotniejsze pytanie – czy ja czasem nie należę do którejś z tych grup? Oj, chyba należę…

I na koniec popularne dziś słowo: radykalizm. Najczęściej kojarzone (głównie przez media) z jakimiś odchyleniami, terrorystami, faszystami, talibami czy innymi –ami. W moim mniemaniu chrześcijanin ma być radykalny. W walce z grzechem, bylejakością, wszelkiej maści rozpaczą. Ciągle ma się nawracać, bo nawrócenie nie jest jednym konkretnym momentem. Takich nawróceń możemy mieć kilkadziesiąt dziennie – i bardzo dobrze. Nieważne ile razy upadniemy – ważne ile razy, dzięki Chrystusowi, powstaniemy i będzie dalej walczyć o siebie.

I nie zapominajmy, że po krzyżu nadchodzi Zmartwychwstanie.


środa, 5 czerwca 2013

Prosta (czy aby napewno?) modlitwa


Gdyby jeszcze kiedyś zapytano mnie na ulicy czym jest modlitwa lub poproszono mnie, bym podał przykład modlitwy, to bym wymieniał: różaniec, litanie, koronkę itp. I przyznajmy się szczerze przed sobą (ja akurat robię to publicznie) – były takie momenty (lub może wciąż tak jest), gdy modlitwa kojarzyła się nam z czymś NUDNYM i długim, z powtarzaniem paciorków, czytaniem modlitw ze skarbczyka. Siłę i piękno takich modlitw, jak choćby różaniec święty odkryłem dopiero lata później, ale o tym za chwilę.

Już czwarty lub piąty raz wracam do książki o. Joachima Badeniego Prosta modlitwa (gorąco polecam) i wciąż wydaje mi się, że wszystko w niej jest tak mocno dla mnie. Ale do rzeczy. o. Badeni mówi o pewnym rozdarciu, które zapanowało po grzechu pierworodnym, dzięki któremu uciekamy bardzo często od RELACJI osobowej z Panem Bogiem (który jest Osobą) w stronę rozmaitych technik, metod czy szkół duchowości.  Od razu wybaczcie mi dość obszerny cytat, ale jest to tak genialne, że "grzechem" byłoby się nie podzielić:
My, dominikanie, mamy obowiązek medytować codziennie pół godziny, w innych zakonach jeszcze dłużej. Najdłużej medytują nowicjusze. Zapisuję sobie „punkty” do medytacji. Co to znaczy jednak, że ja - jako chrześcijanin - muszę medytować? Odmawiam Ojcze nasz - modlitwę, której nauczył nas Jezus. Przychodzę do Ojca niebieskiego. „Witam Cię Ojcze, kochany Tatusiu, zamierzam z Tobą porozmawiać i zapisałem to w punktach”, czyli zaczynam medytować. „Jest tu pierwszy punkt, drugi punkt i potem trzeci”. „Czy ty masz bzika, zwariowałeś? Co się z tobą, człowieku, dzieje?” - powie ziemski tatuś.”Ze mną rozmawia się od razu. Przychodzisz, mówisz, o co ci chodzi”.

Żeby nie oskarżono mnie o negowanie tych modlitw, które między innymi wymieniłem na początku – one SĄ POTRZEBNE! Potrzebne są szkoły duchowości – augustiańskie, ignacjańskie, karmelitańskie (sam korzystam z ignacjańskiej), potrzebny jest różaniec (który uwielbiam) i litania loretańska, potrzebny jest brewiarz i wszelkie modlitwy czytane. Ale najważniejsza jest moja RELACJA z Panem Bogiem. Czasem sobie myślę, jak śmiesznie musimy wyglądać z naszymi pobożnymi minami i ruchami, natchnionym głosem i uroczystymi słowami. Tak nastawieni przychodzimy na spotkanie z Tatą.

Wspomniałem, że Bóg jest Osobą. A skoro jest Osobą to znaczy, że jest kimś żywym, który słucha, czuje, ma jakieś zamiary wobec nas i – jeśli my dobrze potrafimy słuchać – odpowiada na nasze modlitwy. Wiele zmieniło się w moim życiu, gdy zacząłem na poważnie brać Słowo Boże jako coś, co jest konkretnie skierowane do mnie. I do dziś On mnie zaskakuje, gdy o coś się wkurzam, żalę się, lub ktoś mnie czymś zrani a on potrafi dać mi taką odpowiedź. Czasem idzie mi w pięty, czasem delikatnie dotyka lub skłania, bym sięgnął do czegoś głębiej, czasem mówi: "Nie przejmuj się. Jestem z Tobą". Ale odpowiada.

Wielokrotnie przychodzi do nas pokusa żeby traktować Pana Boga jak sklep, w myśl zasady: klient płaci klient wymaga. Więc skoro, Panie Boże, pomodliłem się tą nowennę, zmówiłem 3 różańce, byłem na mszy, to Ty mi to musisz dać. Wyobraźcie sobie sytuację, że podchodzicie do osoby, którą kochacie (i która was kocha) i zaczynacie rozmowę w ten sposób: cześć, fajnie Cię widzieć, ale musisz zrobić dla mnie to, to i to, załatwić to i przynieść tamto. Brzmi to karykaturalnie, a niestety – często bywa, że właśnie tak wygląda nasza modlitwa.

Tak mnie jakoś ostatnio Duch Święty prowadzi, że ostatnio każdą moją modlitwę zaczynam uwielbieniem – obojętnie czy coś wkurzy, czy coś mi się nie uda, czy coś mnie boli, czy nawet coś dobrego mi się przytrafi. Zastanawiałem się o co w tym chodzi i tak sobie myślę, że to chyba dobry trop. I od razu trzy przykłady, które mnie ostatnio dotknęły.

Ostatnio modląc się z Diakonią Modlitwy przypomniał mi się obraz Mojżesza z uniesionymi rękami z Księgi Wyjścia (Wj 17). Jak długo Mojżesz trzymał ręce podniesione do góry, Izrael miał przewagę. Gdy zaś ręce opuszczał, miał przewagę Amalekita. Kiedy nie uwielbiam, kiedy wszystkiego co mi się w życiu przytrafia nie odnoszę do Boga, a zamiast tego się zadręczam i oskarżam – ktoś inny ma przewagę. Chyba nie muszę dodawać kto.

Zachwycił mnie także Tobiasz z wczorajszego pierwszego czytania (Tb 2, 10-23). Mimo, że oślepł w dość kuriozalny sposób (Podczas gdy spał, spadł z gniazda jaskółczego ciepły gnój na jego oczy), to on jednak nie szemrał przeciw Bogu, że go dotknęło nieszczęście ślepoty, lecz pozostał nieporuszony w bojaźni Bożej, składając Bogu DZIĘKI przez wszystkie dni swego życia. Przykład wiary, której ja chyba długo nie będę miał.

I na dokładkę Maryja, która chyba powinna stać się dla nas wzorem modlitwy uwielbienia ze swoim Magnificat ze święta Nawiedzenia (Łk 1, 46-56). Na słowa Elżbiety, że jest błogosławiona między niewiastami, Maryja odpowiada: Wielbi dusz moja Pana. Już w pierwszym zdaniu zwraca uwagę, kto jest dawcą wszelkiego dobra, bo to On wejrzał na uniżenie Służebnicy swojej.

Bóg jest Osobą, więc rozmawiajmy z nim jak z Osobą. Podobnie jak o. Badeni Myślę, że Pan Bóg bardzo chce, żeby dziś ludzie zwracali się do Niego w prosty sposób. Tak, jak to robią dzieci.

A kto nie stanie się jak dziecko…

(2 Tm 2, 3 - Psalm 8)

czwartek, 30 maja 2013

Bóg obecności

    Jest coś dziś niepokojącego w dzisiejszym święcie. Nie, nie chodzi o gawiedź przechodzącą być może koło twoich okien, śpiewającą pobożne pieśni. Ten-Który-Niepokoi kroczy na czele tego pochodu. W strugach deszczu.

    Centralnym elementem wszystkich dzisiejszych czytań w liturgii jest chleb. Czytanie po czytaniu – chleb. Gdyby zastanowić się, tak zupełnie powierzchownie, chleb jest w naszym życiu czymś zupełnie normalnym (nie wnikam tu w osobiste upodobania kulinarne, czy stronicie od białego pieczywa, czy jecie chleb orkiszowy lub ekologiczny). Czymś, co jemy codziennie. Czymś powszednim (jak w modlitwie Pańskiej).

    Czyżbyś Ty, Panie Jezu, chciał być w moim życiu Kimś powszednim? Normalnym uczestnikiem mojego życia? Nie tylko Kimś „od święta”, ale by zupełnie normalne i naturalne było to, że uczestniczysz w moim życiu, że czasem chcesz ze mną tak po prostu porozmawiać – wysłuchać co mam do powiedzenia, ale też wyrazić swoje zdanie, swoją wolę (tylko czy ja chcę jej słuchać?).

    Wielu z nas na pytanie o 3 najważniejsze rzeczy w życiu wymieniłoby Boga. Jeszcze niedawno sam bym tak twierdził. A może nawet bym się zarzekał, jak św. Piotr: Panie, z Tobą gotów jestem iść nawet do więzienia i na śmierć (Łk 22, 33). No i życie weryfikowało wielokrotnie – od upadku do upadku. Więc czy On naprawdę jest dla nas tak ważny jak nam się wydaje? Jeśli o mnie chodzi – na pewno nie. Wiele się jeszcze muszę nauczyć, wiele razy upaść i razem z Nim się podnieść, żeby spokornieć i nie polegać tylko na sobie. Wszystko co we mnie dobre jest z Boga.

    Dlaczego napisałem, że jest On tym, który niepokoi? Bo kolejny raz ucieka schematom i ramkom, w których chcielibyśmy go umieścić. Jest tak wielki, że może stać czymś tak małym, jak kawałek opłatka. I w dodatku jest tak blisko – praktycznie na wyciągnięcie ręki. Dla wielu taki Bóg jest nie do zaakceptowania – przecież wygodniej jest, kiedy Bóg jest gdzieś tam daleko, bo nie muszę go słuchać i wypełniać Jego słów, mogę robić wszystko według MOJEGO, autorskiego planu na życie (zresztą najlepszego, przynajmniej w moim mniemaniu), a wystarczy, że spełnię rytuał, pójdę do kościoła w niedzielę (bo niedziela, to trza iść). Bóg pozostanie ideą a nie Osobą. Ewangelia pozostanie tylko kodeskem moralnym (owszem całkiem mądrym, powiedzą niektórzy), a nie Słowem samego Boga, ostrym jak miecz obosieczny (Hbr 4, 12).

I nie będzie spotkania. A On dziś jawi się jako Bóg obecności.

    Święty o. Pio zapytany o to, co Jezus czyni podczas Komunii, odpowiada: On całuje mnie całego i rozkoszuje się w swoim stworzeniu. To Bóg rozkoszuję nami! Czy to jest normalne?

    Bóg staje się chlebem, jednak nie jest to taki „zwyczajny”. O. Grzegorz Kramer pisze, że To jest posiłek skandaliczny. A Michał Lorenc, znany kompozytor, w wywiadzie z Marcinem Jakimowiczem mówi: Denerwuję się, gdy słyszę, że „chrześcijaństwo jest normą”. Jaką normą? Czy to normalne, że dziewica rodzi Syna, w czasie Komunii zjadasz ciało swojego Boga, że zmartwychwstaniesz? To jest norma? Czy może mi to ktoś logicznie wytłumaczyć?

Oto wielka tajemnica wiary. Nie wiem jak wy, ale ja wolę być nienormalny.




niedziela, 26 maja 2013

Życie ukryte, czyli taki Bóg to mi się podoba


A gdy wypełnili wszystko według Prawa Pańskiego, wrócili do Galilei, do swego miasta — Nazaret. Dziecię zaś rosło i nabierało mocy, napełniając się mądrością, a łaska Boża spoczywała na Nim (Łk 2, 39–40).

Potem poszedł z nimi i wrócił do Nazaretu; i był im poddany. (...) Jezus zaś czynił postępy w mądrości, w latach i w łasce u Boga i u ludzi (Łk 2, 51–52)

    W zasadzie te dwa fragmenty oddają całe 30 lat życia Jezusa od lat Jego dzieciństwa do rozpoczęcia publicznej działalności. Kupa czasu, czyż nie? A jednak wydaje mi się, że czas ten wcale nie jest mniej ważny niż ostatnie 3 lata, w których Jezus z mocą głosi Królestwo. 

    Dwa krótkie fragmenty, pozornie nic nie mówiące na temat tego okresu w życiu Jezusa. Brak tu szczegółowych opisów. Po przeczytaniu z tych kilku krótkich zdań ciśnie się mi na usta jedno słowo – prostota. Zwykła szara codzienność, niczym nie różniąca się od współcześnie żyjących Jezusowi mieszkańców Nazaretu.

    Pobudka, modlitwa, praca, posiłek, odpoczynek, rozmowy ze znajomymi, rodziną, sąsiadami. Tak właśnie mogła wyglądać (i prawdopodobnie wyglądała) codzienność mojego Zbawiciela. I to nie przez tydzień, miesiąc, nawet rok. 30 długich lat (sam jeszcze przecież tyle nie mam). Daje mi to mocno do myślenia, że Jezus też był kiedyś w moim wieku, że będąc dzieckiem bawił się z innymi dziećmi, że zdobywał zawód, że miał znajomych, z którymi się spotykał; że zgłębiał tajniki Tory, uczył się modlitwy, był poddany swoim rodzicom, i czynił postępy w mądrości.

    Ile w tych obrazach pozostało z tego poważnego, wielkiego, triumfującego na tronie niebieskim Boga, którego nie raz widzimy w naszych kościołach, na obrazach? Oczywiście – Bóg też jest taki. Jest potężny, jest Panem żywiołów. Mimo to jednak Jego moc wzrasta w pokorze, w tym co małe, zwyczajne, proste.

Poddać się pokornie woli Ojca. Czemu to takie trudne?

    Naszej kulturze brak cierpliwości - ja sam widzę, jak bardzo jestem jej niewolnikiem. Jedno kliknięcie i wszystko wiem, wpisuję w Google jedno hasło i natychmiast mam odpowiedź (w końcu czego nie mam Internecie, tego nie ma wcale). A naprzeciwko mnie staje Jezus. Pokora.

    Nie tylko jestem niecierpliwy, ale jeszcze jestem straszliwym leniem. I nie piszę tego bynajmniej dlatego, że mam się czym chwalić. I coraz bardziej zaczynam dostrzegać jak każda chwila jest ważna, jak KAŻDA moja decyzja ma wpływ na moje patrzenie na świat, na wszelkie zmiany w moim życiu. Jak wiele Jego cennych darów tracę. Owszem, Jezus od początku był Bogiem, ale jednak – choć wcale nie musiał, właśnie z tytułu swojej boskości – to jednak czynił postępy w mądrości, w latach i w łasce u Boga i u ludzi. Bóg, który czyni postępy! Czy to nie szalone?

    Tak, to szalone. Bóg oszalał z miłości do mnie.  Właśnie taki Bóg mi się podoba. Chociaż jeszcze pewnie zdąży mi się pokazać na 1000 różnych sposobów (wszak mówił św. Augustyn, że cokolwiek powiemy o Bogu, już Nim nie jest). Pewnie nie raz jeszcze mnie zaskoczy – i dobrze, bo w przeciwnym razie polegał bym tylko na jakichś swoich wyobrażeniach. A On zawsze jest od nich większy.

    Dzisiejsza lekcja dla mnie: ciągle muszę rozeznawać i podejmować dobre decyzje. Od każdej z nich zależy moja przyszłość. 30 lat życia ukrytego przygotowało Jezusa, by mógł wyruszyć by głosić wolę Ojca, uzdrawiać, uwalniać, napominać. W końcu – by przejść przez Krzyż i Zmartwychwstać.

    Jezus wzywa mnie abym wziął swój krzyż i go naśladował. Może mnie nie będą, tak jak Jego, przybijać do krzyża. Chodzi raczej o to, bym starał się myśleć, działać i decydować jak On. Bym w moich wątpliwościach zadawał sobie pytanie: co Jezus zrobiłby na moim miejscu? Oto dla mnie chodzi w naśladowaniu Jezusa – by przyjąć Jego mentalność.

Wzrastać w mądrości. Ciągle się uczyć. Nie uciekać od krzyża.

Dlatego też, kto chciałby iść ze mną, powinien ze Mną pracować, żeby idąc za Mną w cierpieniu, towarzyszył mi także w chwale. (ĆD [95])


(2 Tm 2, 3 - "Emmanuel")


środa, 15 maja 2013

Nocne z Bogiem rozmowy


   Ostatnio słuchając o. Adama Szustaka w „Kundlu przydrożnym”  zadumałem się nad nocą. Nocne spotkanie Abrahama z Bogiem, wyjście Izraelitów z Egiptu, nocne rozmowy z prorokami, nocna modlitwa Jezusa w Ogrójcu, wreszcie – Zmartwychwstanie, które dokonało się w nocy.

   Moje doświadczenie pokazuje mi, że najszersze, najbardziej owocne rozmowy z Bogiem, najwyraźniejsze natchnienia od Ducha Świętego zdarzały mi się właśnie… nocą!

Ten tekst również powstaje w nocy…

Dlaczego tak jest? Czemu akurat noc Pan sobie tak upodobał? 

   Noc kojarzy się – słusznie zresztą - z ciemnością. Ciemność ogranicza pole widzenia, zmysły już nie są tak wyostrzone jak za dnia. Uczniowie, widząc kroczącego Jezusa po jeziorze (Mt 14, 22-33) myślą, że to zjawa. Ciemność obnaża ich lęki, brak zaufania, poleganie na własnych tylko siłach.

   Noc to ciemność. Gasną reflektory naszych póz, masek, które przybieramy za dnia dla innych. Tu nie trzeba udawać. Być może dlatego możemy się zdobyć na szczerość. Bo jesteśmy bezbronni.

   Ta noc nie jest jednak bez znaczenia. Potrzebujemy jej by usłyszeć:  Odwagi! JA JESTEM, nie bójcie się! (w. 27). By w obliczu swojej niewystarczalności zobaczyć Światło. 

Twoje słowo jest lampą dla moich stóp i światłem na mojej ścieżce (Ps  119, 105).


(Armia - "Opowieść zimowa")




czwartek, 9 maja 2013

Nowy rozdział

   Ten blog nie będzie publiczną spowiedzią. Nię będzie wylewaniem (gorzkich) żali ani opowieścią o ciężkiej doli pokutnika.

   Chciałbym, by był to blog o człowieku, z całym jego bagażem - dobrych i złych doświadczeń, radości, zranień, zmagań z (bądź co bądź) młodym życiem, własą przeszłością, teraźniejszością i lękiem przed przyszłością. Z wszystkim tym, co każdemu z nas jest znane, bliskie, wspólne, a jednak za każdym razem osobiste i jednostkowe.

   Będzie to blog o mnie. Człowieku małym i grzesznym, ale jednocześnie stara się - z dnia na dzień bardziej nieudolnie - ufać Bogu.

   Wszak ci, co zaufali Panu, odzyskują siły, otrzymują skrzydła jak orły: biegną bez zmęczenia, bez znużenia idą. (Iz 40, 31)