Rafał na swoim blogu napisał
kiedyś kapitalny post o powołaniu – czytałem go z zapartym tchem. Na kanwie
moich ostatnich doświadczeń i rozmów chciałbym powiedzieć coś od siebie.
Oczywiście, nie może się obyć bez Słowa Bożego:
Jezus rzekł do swoich uczniów: Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się
zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Bo kto
chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu,
znajdzie je. (całość: Mt 16,24-27)
Jedna rzecz w związku z chrześcijaństwem
jest dla mnie odkrywcza. A mianowicie, że jest ono w wielu miejscach sprzeczne
z naturą człowieka. Ktoś się oburzy – jak to? A tak to, że ja dostanę od kogoś
w mordę to mam ochotę oddać tym samym (albo i gorzej). Jeśli ktoś mnie
skrzywdzi to raczej nie pałam do niego pozytywnymi uczuciami. Popęd seksualny?
Kto z nas tego nie zna. Niektórzy seksuolodzy pewnie by powiedzieli, że
zdrowiej sobie ulżyć. I można by tak mnożyć. Patrząc z tej strony można by więc
dojść do wniosków, że chrześcijanie to jakaś bardzo konserwatywna, społeczność, w
której wszystko oparte jest na strachu, że w razie odstępstw grozi nam piekło,
wieczny ogień i zgrzytanie zębów.
Tak, szatan istnieje. Piekło
również. Ale jeśli jest jakieś prawo, które rządzi chrześcijaństwem, to jest to
prawo Miłości przez duże „M”. Kocham w Jezusie to, że nie ściemnia. Świat
chciałby wszystkiego na już. Liczy się podaż, popyt, ekonomia, prawo Darwina –
silniejszy przetrwa, słabszy odpadnie. Jezus proponuje krzyż, który z PR-owego
punktu widzenia jest strzałem w stopę.
Napisałem o powołaniu, więc już
wyjaśniam o co mi chodzi. Kto chce
zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie
je. Przecież to jest totalne odwrócenie wszystkiego do góry nogami. I tak
jest z każdym powołaniem – z kapłaństwem, z małżeństwem, z życiem „w
samotności” (tutaj świetny przykład, że można być szczęśliwym także w taki
sposób). Ono jest zawsze „umieraniem” dla siebie, dla swoich wizji. Żadne nie
jest łatwe, żadne nie jest sielankowe i usłane fiołkami (raczej różami, bo róże mają kolce). Każde – jeśli jest Boże
– jest ciasną bramą. Jest braniem
odpowiedzialności za siebie i za innych - to, innymi słowy, jest również oznaką
dojrzałości. I jeśli jest Boże, to da prawdziwe szczęście, bo On wie lepiej. Nie na takiej zasadzie,
że jesteśmy jakoś zaprogramowani, że jesteśmy marionetkami w rekach Boga niczym
laleczka Voodoo. Jemu naprawdę na nas zależy. Na mnie i na Tobie.
Na koniec kapitalna myśl Roberta
Friedricha (znajdziecie w internetach):
Co to znaczy akceptowanie krzyża? Ja mam siódemkę dzieci, mam żonę.
Jakbym tu teraz powiedział, że moim krzyżem jest być mężem i ojcem, to wielu
mogłoby się zgorszyć, ale przecież na krzyżu jest życie. Jeśli małżeństwo jest
krzyżem Zmartwychwstałego Chrystusa, to człowiek na tym krzyżu wypoczywa i jest
zadowolony, i czuje, że to życie ma sens, i to cierpienie na krzyżu też ma
sens. Ale kiedy człowiek nie akceptuje swego krzyża, jest mu bardzo trudno.
Trzeba więc tylko znaleźć swój krzyż, wziąc go na plecy i... w drogę!
P.S. Jutro zaczynam ćwiczenia
ignacjańskie, więc dopiero po 18 sierpnia pojawi się na blogu coś nowego. W tym
czasie polecam się waszej modlitwie i obiecuję pamiętać o was.
P.P.S. Jak już byście się tak za
mnie modlili to nie poskąpcie przysłowiowej „zdrowaśki” za moich dwóch kolegów,
którzy w październiku rozpoczynają formacje w seminarium.
Dobrze się czyta, że ktoś myśli, a jeszcze lepiej, że myśli podobnie. Dziękuję za tekst na dobre spanie!
OdpowiedzUsuń