sobota, 24 sierpnia 2013

Proces. Wyrok. Uniewinnienie




Dość długo zbierałem się do nowego wpisu. Z czego to wynikało – wypalenie? brak czasu (lub nadmiar)? brak pomysłów? - właściwie sam tego nie wiem. Nie chciałbym pisać jakiegoś długiego świadectwa rekolekcyjnego – wydaje mi się, że w obliczu tajemnic, które było mi dane rozważać nie należy pisać elaboratów a raczej zamilknąć. Dwa wydarzenia – odbycie III tygodnia rekolekcji ignacjańskich i rozmowa z Rafałem (która kiedyś tam ukaże się na jego blogu) były dla mnie ostatnio kluczowe. Chyba głównie dlatego, że był to kolejny raz kiedy dokonuję swego rodzaju podsumowania, zebrania w kupę swoich doświadczeń, próby ulepienia z nich jednej, ciągłej historii – na zasadzie spięcia życia pewną klamrą. Myślę, że takie retrospekcje są dobre. Nie dlatego, żeby babrać się w przeszłości, patrząc w nią z nostalgią i poczuciem miliona straconych szans. Raczej po to, by spojrzeć na siebie z realizmem i zobaczyć wielkie dzieła Boże, których doświadczyłem. I to w jakich nie raz bólach się dokonywały.

Bóg prowadzi moją historię. Wierzę w to i chcę w to wierzyć. Wierzę, że ani jedno doświadczenie, ani jedno spotkanie z drugim człowiekiem, ani jedno mrugnięcie moich powiek, ani jedna łza, ani jedno słowo wypowiedziane i usłyszane nie było przypadkowe (nawiasem mówiąc - "Przypadek" to najczęstsze imię Ducha Świętego). Wierzę, że to On mnie prowadzi, choć ja nie zawsze chcę współpracować. Wierzę, że to On uczy mnie być mężczyzną, że uczy mnie być odpowiedzialnym za siebie i za innych. Widzę, jak niezbyt pojętny ze mnie uczeń, ale On wie, czego się może po mnie spodziewać i  nadal mnie chce. I to jest piękne.

Ostatnio sporo wpisów dotyczyło krzyża, więc nie chcę się powtarzać. Mogę jedynie dodać, że chyba pierwszy raz w życiu w męce Chrystusa odkryłem nie tylko ubolewanie nad fizycznym i duchowym cierpieniem Jezusa. W końcu zobaczyłem swoją osobistą odpowiedzialność za to wszystko. W końcu doświadczyłem, niemal namacalnie, że Krzyż jest ZWYCIĘSTWEM i że gdyby On tego wszystkiego nie dokonał, moje grzechy by mnie zabiły. Św. Paweł mówi w liście do Rzymian: Gdzie jednak wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska (Rz 5, 22). I patrząc wstecz na moje życie podpisuję się pod tym zdaniem wszystkimi rękami i nogami.

Mówiłem to już kilku osobom – to, co rozumiałem jako Bożą miłość jeszcze dwa tygodnie temu odwróciło się o 180 stopni. Przez wszystkie moje świństwa z przeszłości, w kontekście tego jak On mnie pięknie stworzył, co mi dał i jak mnie prowadził i robi to nadal – to ja powinienem zawisnąć na krzyżu. Czuję się jak Barabasz, który próbował „zbawić” Izraela na swój sposób i nagle, całkowicie zdezorientowany, zostaje uwolniony na rzecz jakiegoś Jezusa. Proces. Wyrok. Uniewinnienie. Amnestia.

Czym sobie na to zasłużyłem? Niczym. Bóg kocha jeszcze bardziej, niż jestem sobie to w stanie wyobrazić. Dlatego posyła swojego Syna.

Jaka rysuje się przyszłość? Jest usłana różami – bo choć piękna, wiedzie przez kolce. Nie raz się jeszcze poharatam. Gdzie ostatnio nie otworze Pisma Świętego tam widzę: Nie bój się!

Bo nie mam być doskonały. Ja mam być święty.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz