piątek, 9 sierpnia 2013

Którędy?




Rafał na swoim blogu napisał kiedyś kapitalny post o powołaniu – czytałem go z zapartym tchem. Na kanwie moich ostatnich doświadczeń i rozmów chciałbym powiedzieć coś od siebie. Oczywiście, nie może się obyć bez Słowa Bożego:
Jezus rzekł do swoich uczniów: Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je. (całość: Mt 16,24-27)

Jedna rzecz w związku z chrześcijaństwem jest dla mnie odkrywcza. A mianowicie, że jest ono w wielu miejscach sprzeczne z naturą człowieka. Ktoś się oburzy – jak to? A tak to, że ja dostanę od kogoś w mordę to mam ochotę oddać tym samym (albo i gorzej). Jeśli ktoś mnie skrzywdzi to raczej nie pałam do niego pozytywnymi uczuciami. Popęd seksualny? Kto z nas tego nie zna. Niektórzy seksuolodzy pewnie by powiedzieli, że zdrowiej sobie ulżyć. I można by tak mnożyć. Patrząc z tej strony można by więc dojść do wniosków, że chrześcijanie to jakaś bardzo konserwatywna, społeczność, w której wszystko oparte jest na strachu, że w razie odstępstw grozi nam piekło, wieczny ogień i zgrzytanie zębów.

Tak, szatan istnieje. Piekło również. Ale jeśli jest jakieś prawo, które rządzi chrześcijaństwem, to jest to prawo Miłości przez duże „M”. Kocham w Jezusie to, że nie ściemnia. Świat chciałby wszystkiego na już. Liczy się podaż, popyt, ekonomia, prawo Darwina – silniejszy przetrwa, słabszy odpadnie. Jezus proponuje krzyż, który z PR-owego punktu widzenia jest strzałem w stopę.

Napisałem o powołaniu, więc już wyjaśniam o co mi chodzi. Kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je. Przecież to jest totalne odwrócenie wszystkiego do góry nogami. I tak jest z każdym powołaniem – z kapłaństwem, z małżeństwem, z życiem „w samotności” (tutaj świetny przykład, że można być szczęśliwym także w taki sposób). Ono jest zawsze „umieraniem” dla siebie, dla swoich wizji. Żadne nie jest łatwe, żadne nie jest sielankowe i usłane fiołkami (raczej różami, bo róże mają kolce). Każde – jeśli jest Boże – jest ciasną bramą. Jest braniem odpowiedzialności za siebie i za innych - to, innymi słowy, jest również oznaką dojrzałości. I jeśli jest Boże, to da prawdziwe szczęście, bo On wie lepiej. Nie na takiej zasadzie, że jesteśmy jakoś zaprogramowani, że jesteśmy marionetkami w rekach Boga niczym laleczka Voodoo. Jemu naprawdę na nas zależy. Na mnie i na Tobie.

Na koniec kapitalna myśl Roberta Friedricha (znajdziecie w internetach):
Co to znaczy akceptowanie krzyża? Ja mam siódemkę dzieci, mam żonę. Jakbym tu teraz powiedział, że moim krzyżem jest być mężem i ojcem, to wielu mogłoby się zgorszyć, ale przecież na krzyżu jest życie. Jeśli małżeństwo jest krzyżem Zmartwychwstałego Chrystusa, to człowiek na tym krzyżu wypoczywa i jest zadowolony, i czuje, że to życie ma sens, i to cierpienie na krzyżu też ma sens. Ale kiedy człowiek nie akceptuje swego krzyża, jest mu bardzo trudno.

Trzeba więc tylko znaleźć swój krzyż, wziąc go na plecy i... w drogę!


P.S. Jutro zaczynam ćwiczenia ignacjańskie, więc dopiero po 18 sierpnia pojawi się na blogu coś nowego. W tym czasie polecam się waszej modlitwie i obiecuję pamiętać o was.

P.P.S. Jak już byście się tak za mnie modlili to nie poskąpcie przysłowiowej „zdrowaśki” za moich dwóch kolegów, którzy w październiku rozpoczynają formacje w seminarium.

1 komentarz:

  1. perspektywabsolutu21 sierpnia 2013 00:30

    Dobrze się czyta, że ktoś myśli, a jeszcze lepiej, że myśli podobnie. Dziękuję za tekst na dobre spanie!

    OdpowiedzUsuń