piątek, 5 lipca 2013

Lekarz



Gdy Jezus odchodził stamtąd, zobaczył człowieka, który pobierał cło. Miał na imię Mateusz. (Mt 9, 9)

Widzę, jak w moim życiu Słowo Boże, w różnych okresach aż do teraz, zajmowało różne miejsce. Niektóre perykopy ewangeliczne czy fragmenty Starego Testamentu wiążą się z konkretnymi faktami z mojego życia, urywkami niczym z taśmy filmowej, gdzie splątane są sieci wydarzeń, ludzi, relacji, uczuć, emocji. Do niektórych wracam z radością, do innych z zawstydzeniem, lękiem, smutkiem – bo mogłem lepiej, bardziej, bo tego i tamtego bym dziś nie zrobił, że gdybym cofnął czas… i takie tam. Ale nieważne – dziś jest dziś, a co było to miało być.

Dzisiejszy fragment Ewangelii jest dla mnie ważny nie tylko dlatego, że jest o moim imienniku i patronie zarazem. Że ten, któremu Jezus mówi: Pójdź za mną! ma na imię tak samo jak ja – Mateusz (z hebrajskiego Mattajdar Boży), choć pewnie z tego powodu także.  W gruncie rzeczy to opis uzdrowienia, wcale nie mniejszego niż inne bardziej spektakularne uzdrowienia fizyczne, których w Ewangeliach bez liku.

Zauważyłem ostatnio w sobie, że mam bzika na punkcie miłosierdzia. Patrząc na Pismo Święte jako na całość właśnie ten boski przymiot wydaje mi się najważniejszy. Gdyby prześledzić Biblię od Księgi Rodzaju aż po Apokalipsę zauważymy, że jest to historia ciągłego przebaczania Boga człowiekowi i okazywania mu miłosierdzia. Adam i Ewa, stworzeni na obraz i podobieństwo odwracają się od Boga, a ten, choć wyprasza ich z raju, ciągle ma nad nimi pieczę. Historia Izraela – ciągłe odwracanie się od Jahwe do bożków, którzy zbawić nie mogą i ciągłe powroty w otwarte ramiona Boga. Misja Jezusa też nie jest niczym innym jak wołaniem swoich owiec z powrotem, aby nastała jedna owczarnia i jeden pasterz. Ciągle powtarzająca się historia miłosierdzia.

Dla ortodoksyjnego Żyda „celnik” było równoznaczne z „grzesznik”. Dlaczego więc mówię o uzdrowieniu? Przypomina mi się jedna z medytacji I tygodnia Ćwiczeń Duchowych, gdzie św. Ignacy poleca spojrzeć na siebie jako na ranę jakąś i wrzód, z którego wypłynęło tyle grzechów i tyle złych czynów oraz taki wstrętny jad (ĆD 58). Jezus przychodzi uwolnić od choroby grzechu. A wstrętna to choroba, zaczynająca się niepozornie, by krok po kroku opanować całą Twoją osobę. Zawsze zaczyna się od małych rzeczy – wystarczy wrócić do historii Dawida (2 Sm 11, 1-26). I ja sam też świetnie pamiętam takie sytuacje ze swojego życia. I dlatego teraz mogę tę kilka słów do Ciebie napisać – bo doświadczyłem uzdrowienia. Spotkałem miłosiernego. I to nie raz.

Myślisz, że Bóg „karze” za grzechy? To fałsz – sami sobie fundujemy różne infekcje, by potem wrzód opanowywał nas całych, bo nie chcemy się nawrócić. A On cierpliwie czeka.

Mało tego, że Jezus zasiada z celnikami, prostytutkami i innymi wyrzutkami do jednego stołu. On mówi: Pójdź za mną!, i chce z nas zrobić uczniów. Poraża mnie to, ale jest to moim doświadczeniem, więc staram się korzystać z tego daru, bo niczym sobie u niego nie zasłużyłem na to, ci mi dał. Tu nie musi chodzić o powołanie duchowne.  Pójdź za mną!, czyli pozwól mi się prowadzić - zdaję się mówić Jezus.

Wiele miałem podejść (w większości nieudanych) by pisać takiego bloga, jakiego teraz masz przed oczyma. To co tu piszę jest „przefiltrowane” przeze mnie. Słowa Bożego, moim zdaniem, nie da się „czytać” – jeśli ktoś tak chce, to wydaje mi się to jakieś bez sensu (choć na pewnym etapie jest to pewnie potrzebne). Słowo trzeba przeżyć, doświadczyć na własnej skórze – w przeciwnym wypadku może się ono stać pobożną lekturką o Panu Jezusie, co chodził po ziemi i dobre rzeczy czynił, co tu kogoś uzdrowił, a tam trochę chleba rozmnożył. Zobacz w Mateuszu siebie – jak Pan Cię wyciąga z tarapatów, z „szemranego” towarzystwa , byś niósł właśnie tam Jego miłosierdzie.

Ci, którzy mnie znają i czytają tego bloga znają dobrze moje słabe strony. Nie bez powodu tak a nie inaczej nazwałem tego bloga i nie uważam tę nazwę za najbardziej adekwatną. Ufam i wierzę, że z moich walk z samym sobą i ciągłych upadków Pan Bóg jeszcze coś dobrego wyciągnie. A jeśli włącza mi się jakiś ton moralizatorski (choć za wszelką cenę staram się go unikać), to pierwszą osobą którą pouczam jestem ja sam.

Wysłałem jednej osobie (którą niniejszym pozdrawiam) fragment z Księgi Ozeasza, nie orientując się nawet, że to do mnie:
Dlatego ciosałem ich przez proroków
I raniłem słowami ust moich (Oz 6, 5)


Słowo jest mieczem obosiecznym. Być może, słuchając niektórych słów, które Bóg chce Ci przekonać, czujesz ból – bo się nie zgadzasz, bo to za trudne, bo uderza w jakiś twój czuły punkt. I dobrze. Dobry lekarz nie zawsze może działać ze znieczuleniem, by usunąć z nas całą zarazę, która w nas tkwi. On nas zranił i On nas uleczy, On uderzył i On opatrzy nam rany (Oz 6, 1). Trzeba mu tylko na to pozwolić - a wtedy będziemy mogli być dla innych darem Bożym.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz